Nauka (edukacja), czym jest naprawdę :)

Śmieszą mnie takie tytuły, może Was również, a śmiech to zdrowie.

Kształcenie człowieka to poszukiwanie w nim wrażliwości, która aktualnie go przerasta. Ale jeśli będzie uważnym, czujnym, pokornym, to delikatnie zarysowana ścieżka, która często jest tuż pod jego stopami i której nie widzi, zaistnieje w jego świadomości. Wpierw mgliście i niepewnie, będzie kręcił głową i zastanawiał się – czy to prawda, czy rzeczywiście tak może być? Ale jeśli poszukiwacz wczuje się w najlżejsze drżenie swojego wewnętrznego radaru, dostrzeże różnicę między szczegółami, a tak naprawdę – między uczuciami w samym sobie, między którymi do tej pory nie widział podziału, które zdawały się jednym i tym samym.

Te różnice z początku zdają się pomijalnie małe, niewiele znaczące, niewarte uwagi, ale podczas dalszych obserwacji okazuje się, że są kluczowe i podstawowe. Za jakiś czas osoba poszukująca będzie się już dziwić, jak mogła nie rozróżniać tak oczywistych spraw.

Ale to tylko jeden z etapów. Następny, który czeka na odkrycie – to zacząć samemu tworzyć te drobne, coraz drobniejsze, najdelikatniej tkane szczegóły.

I kolejny etap – pogodzić się z tym, że tak niewielu ludzi je będzie dostrzegać.

Inspiracja… poprzez – nie!

Inspiracją mogą być nie tylko mistrzowie, świetni nauczyciele, genialne dzieła, albo sympatyczne dzieła, sukcesy, pomysły i tak dalej… Inspiracją mogą być i źli nauczyciele, pomysły spalone, nawet kicz. Wydaje się niemożliwe, ale to się zdarza, taka inspiracja działa. Poprzez frustrację, zawód, potem determinacją, aż do wściekłości. Że jednak warto się postarać, powalczyć, poszukać.

Ach, kiedy coś komuś się nie uda, choć powinno, choć wiele wskazuje na to, że był skazany na sukces, ach gdy myślisz, jak to jest możliwe?, i o co chodzi, że wyszło tak jak wyszło, że nawet trudno opisać słowami, bo gdyby stworzył ktoś obcy… Ale to przyjaciele, ulubieńcy, więcej – specjaliści w swojej branży nie od dziś; gdyby stworzył to ktoś ci nieznany, to nie miałbyś obiekcji oblać strumieniem zasłużonego kwasu błędy aż nadto widoczne. I niewątpliwe! Ale tym, którzy je popełnili, trudno je przypisać, więc umysł poszukuje jakiejś zewnętrznej przyczyny, usprawiedliwienia, nieszczęśliwego splotu okoliczności niezależnego od mnie, ciebie, od nikogo…

Nieważne. Najważniejsze, że biegniesz do domu przysięgając po drodze, że zabierzesz się za jedną rzecz w życiu, za tę, która ci najbardziej wychodzi, że przeczytasz wszystkie książki, które znajdziesz na ten temat, że pójdziesz na spotkania z ludźmi, którzy się tym zajmują, oglądniesz wszystkie wystawy, przetrząśniesz antykwariaty, nawet że będziesz od dziś się wysypiał i założysz zeszyt dobrych postanowień. Wszystko po to, żeby uniknąć poparzenia własnej skóry, choć przez chwilę być dobrym, być uważnym, skoncentrowanym, pokornym, cichym, przeczuwającym radarem najlepsze wiatry i omijając najgorsze miny… I stworzyć jedną, małą dobrą rzecz – dobrą. Nie musi być genialna, ale – świadoma, nieprzypadkowa, wskazująca, że coś wiem, nad czymś panuję…

 

Pisanie nocą

O czym może być książka pisana nocą?

O tym, że zawsze za pięć dwunasta, po drugiej stronie ulicy, gaśnie neon. Czerwony, z niebieskim przybraniem. Neon świecił już za naszego pradziadka, którego pytaliśmy, dlaczego wieczorem nie zapala światła w pokoju. „Mam neon” mówił i odmierzał sobie kilka kropel aloesu, które potem zapijał herbatą.

O świerszczach, które grają wieczorem gdy tylko przeczuwają najgorętszy tydzień.

O oczekiwaniu na sen, którego nigdy nie udaje się zauważyć. 

O smsach do dziewczyny śpiącej obok, szeptem, by jej nie obudzić.

O wędrówkach w strasznych snach, aż szczęśliwych.

O prośbach o przebaczenie.

Dziewczyna na tle zniszczonego domu. Poezja. fot. Piotr Kubic

Drodzy Czytelnicy

(o ile jacyś tutaj są, a ze statystyk wynika, że jacyś się ostali)

Z trudnością przychodzi mi ostatnio pisanie. Na nic zdają się zachęty oraz opinie innych, że nieźle piszę i powinienem pisać. Jeśli miałbym pisać, powinienem to robić codziennie, sumiennie, bez względu na to, czy świeci słońce, pada deszcz czy śnieg. Czy przyszli akurat goście, albo czy jest do zrobienia jakaś fucha, która polepszy nasz byt rodzinny. Ale nie piszę codziennie. Tak, jak nie robię codziennie innych rzeczy, do których, jak się zdaje, mam większe lub mniejsze zdolności. Zresztą nie mam przekonania, że to ma sens, bo wszystko już zostało napisane, powiedziane, sfotografowane, namalowane i skomponowane.

Teraz widzę już dość wyraźnie, co to znaczy, że talent to nie wszystko (zdanie, które słyszałem od młodości). Wymagana jest wręcz mania, czyli pewna predyspozycja psychiczna, nazwijmy to tak, zajmowania się jedną rzeczą bez względu na okoliczności życia. Mówić prościej – żeby czegoś dokonać, należy mieć na tym punkcie fioła, a jednocześnie nie zawracać sobie głowy, żeby być dobrym mężem, ojcem czy przyjacielem. Nie można wszystkiego robić dobrze i żeby zrobić jedną rzecz fantastycznie trzeba wiele innych rzeczy zrobić po łebkach albo nie zrobić w ogóle. Czasem zdaje mi się, że wszystko robię po łebkach, a to przerażające, podobnie jak kolejne umykające terminy, w których chciałbym się z wieloma z Was spotkać, na które czekacie i ja też przecież czekam…

Tak więc aby jutro zająć się dziećmi oraz zdążyć do pracy (a jedno i drugie szczęśliwie nieszczęśliwie lubię), już teraz powinienem się położyć (już i tak za późno). Zostawiam Was ze zdjęciem zrobionym dziś telefonem komórkowym (w ramach poszukiwania zdjęć do scenografii kolejnej premiery teatralnej) i opublikowanym w aplikacji Instagram, którą używa ponad jedenaście milionów użytkowników na całym świecie. Sam słup na tym zdjęciu nie jest piękny, powiem wprost – wygląda paskudnie. Ale już odchodząca od niego pajęczyna kabli na tle nieba ma w sobie coś z wolności i nieskończonej wędrówki. To zdjęcie to mieszanina nieładnej codzienności i odlotowej jej interpretacji. Marzenia i wyobraźnia mogą zinterpretować najzwyklejsze badziewie i uczynić z niej przedsionek kosmosu.

Od tego jesteśmy, my, ludzie… To właśnie mamy robić – nadawać sens badziewiu.

 

Korwin i burza piaskowa na Marsie

Na dobranoc oglądnęliśmy, dzieci i ja, film, opowiadający o badaniach naukowych Marsa.

W miarę prowadzonych badań dowiadujemy się coraz więcej. A wtedy wiedza sprzed dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu, stu i tak dalej lat wydaje się anachroniczna. Lecz przecież po nas przyjdą następni, a osiągnięcia, które dziś uważamy za rewolucyjne, staną się tylko drobnym etapem. Niezmienne pozostaje jedno – tajemnica pierwotnej przyczyny, tajemnica sensu, tajemnica celu, do którego zmierzamy, o ile taki istnieje.

Ten skromy film pokazuje niewielki wycinek trudu człowieka, zmierzającego do poznania świata, do którego trafiliśmy, którego jesteśmy częścią. Żyjemy w epoce, w której tysiące laboratoriów i pewnie setki tysięcy naukowców badają świat na różnych odcinkach. Te badania nie mają końca i wcale nie doprowadzają do jakiegoś ostatecznego wniosku. To jest zastanawiające, niesamowite, a nawet porażające. Im więcej próbujemy poznać, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że stoimy przed jakiś ogromem, z którego udało się uszczknąć, poznać, dopiero malutki kawałek.

Ale zdać sobie z tego sprawę mogą ci, którym dane było zyskać jako takie wykształcenie i mają jeszcze na tyle wolnego czasu oraz rzadkiej pasji, żeby się nad tym zastanawiać. Cała reszta pędzi jak w bezmyślnym stadzie, dążąc do polepszenia sobie warunków materialnych i do tego, żeby moje było na wierzchu.

Zresztą to polepszanie również nie ma końca. Mając mało marzymy o tym, żeby mieć więcej. Kiedy mamy trochę więcej to okazuje się, że dopiero zaczynamy sobie zdawać sprawę z tego, ile można by jeszcze zdobyć. W tym dążeniu do posiadania coraz więcej i polepszania sobie bytu można się jednak zatrzymać i to jest jedyny ratunek. Można przecież zdać sobie sprawę, że to na dłuższą metę nie ma sensu, oraz jakimś sposobem zdystansować się do tego, co nakazują nasze prymitywne odruchy.

A w telewizji, radiu i internecie minął właśnie temat kolejnych wyborów. Przy tym – dywagacji, dlaczego Korwin zdobył tyle głosów. W tym czasie na Marsie – spokój. Przechodzą kolejne burze piaskowe, zaś piasek do głównie tlenek żelaza, czyli pon naszemu, rdza. Czym wobec Marsa jest np. historia najstarszej ludzkiej cywilizacji w Chinach? Po pierwsze – jest bardzo krótka, jak mgnienie. Po drugie – w swojej krótkości jest niezmiernie bogata, bo obecność człowieka, z jego przemożną tendencją komplikowania świata, to sprawiła.

Mimo tego nasycenia, mimo ludzkich osiągnięć w konstruowaniu cywilizacji, z jej kulturą, mechanizmami społecznymi, my ludzie wydajemy się bardzo bezbronni. Jest w tym paradoks. Patrzę na polityków, kiedy wjeżdżam do Krakowa – zerkają na mnie ciągle z billboardów wyborczych. Jeden z nich to „ambasador sportu”, głupota jakaś kompletna. Zastanawia mnie, dlaczego my, synowie gwiazdy (bo powstaliśmy poprzez wybuch supernowej), zniżamy się do takiego prostactwa, śmieszności, idiotyzmu? Jesteśmy bezbronni wobec własnej głupoty, której pozbawione są zupełnie zwierzęta. Jakby wyposażenie nas w rozum i świadomość było wpierw krokiem wstecz i dopiero rozwinięcie tej świadomości mogło przynieść jakiś zysk. Ale rozwijanie świadomości przychodzi nam opornie. I to jest marność…

Warto

Interesuję się od dawna różnymi dziedzinami nauki. Oglądam sporo filmów dokumentalnych, w sumie to chyba jedyne, jakie ostatnio oglądam. A jednak to, czego dowiedziałem się z filmu, który tu załączam, przechodzi moje wyobrażenie. Pamiętacie, czterdziestolatki, jak w podstawówce kolorowaliśmy ćwiczeniówki do geografii? Gdzie jakie zboża, gdzie jakie temperatury, opady i tak dalej. W perspektywie tego filmu nasze lekcje geografii to nawet nie żłobek. To głęboka prehistoria. 

Często słyszałem, że użycie satelitów Ziemi pozwoliło na zupełnie nowe spojrzenie na nasz świat. Lecz dopiero ten film uświadomił mi, o co chodzi. To przechodzi moje wszelkie wyobrażenie…

 

Jeszcze jedno. Mam wrażenie, że człowiek powinien przestać majstrować przy Naturze, bo może ją tylko zepsuć.

Dni – cd.

Nie zdawałem sobie kiedyś sprawy z tego, że koncert można odegrać zupełnie bez emocji. A może jednak się mylę? Może to ja nie poczułem emocji. Wspominam koncert Kory i Maanam, albo Kazika z zespołem, i jeszcze parę innych. Fotografowałem wtedy, a będąc pod sceną, włożyłem do uszu stopery. Mimo tego trudno było mi wytrzymać z powodu szalonego wręcz poziomu dźwięku. Wspominam te koncerty jak wizytę w hali fabrycznej, a nie uczestnictwo w wydarzeniu kulturalnym. Po prostu – żadnych emocji, żadnych. Po co więc grać? Po co wchodzić na scenę? Kiedy po koncercie ktoś powiedział, że „to było fantastyczne i wzruszające”, na szczęście nie odezwałem się słowem.

Rzucałem raz po raz okiem na stanowisko realizatora dźwięku, który w centrum, między głośnikami i nie tak daleko sceny, leniwie, jakby w spowolnieniu, w nudzie, zajmował się nagłośnieniem. W nim nie widziałem też nic, żadnych emocji, nawet skupienia. A może to znów moje złudzenie? Myśląc o nim byłem pewien, że jest na wpół głuchy.

Wspominam koncert Brathanków. W niewielkiej, niskiej sali konferencyjnej ustawiono wielkie głośniki. Zanim zaczęli grać pomyślałem, że zdmuchną nas, słuchaczy, i od pędu dźwiękowego, przyjętego na klatę, zatrzymamy się dopiero na tylnej ścianie sali.

Nic podobnego. Przyznam się, że nie spodziewałem się po koncercie czegoś, co by mnie zachwyciło. Może właśnie dlatego mnie zachwyciło? Muzyka, którą znałem z radia, zdawała mi się prosta, nawet prostacka i nie wciągała mnie. Znając zaś techniki nagrywania płyt nie spodziewałem się czegoś wielkiego na koncercie. Różnice między muzyką z płyt, a muzyką na koncertach bywają zatrważające. Nie mówiąc już o tym, że na koncertach grywają wirtualne instrumenty, a nawet wirtualni wokaliści. Nagrany, mechaniczny podkład to jeszcze drobnostka. Nie ma znaczenia to, że sam wokalista stoi na scenie, trzęsie mikrofonem przed rozdzierająco otwartą twarzą. Sorry….! Sam nagłaśniałem pewnego artystę, który na próbie surowo nakazał mi wyłączyć mikrofon na drugiej zwrotce. Pot spływający mu z czoła był prawdziwy (chyba).

Czy muzycy rzeczywiścia grają i czują – to się prędzej czy wie. Kiedyś myślałem, że to oszustwo, ale jest to oszustwo tylko dla tych nie za bardzo doświadczonych i jeszcze niewprawionych. Przy okazji potwierdzam – Brathanki naprawdę tak grają, jak na płycie, a nawet lepiej. Najwyraźniej zespół poczuł i popłynął na fali słuchaczy i grali fantastycznie.

Kolejne wspomnienie. Przechodząc przez Rynek w Krakowie zobaczyłem wielką scenę, a na niej zespół przygotowujący się do koncertów. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, jak to i na Dniach Miasteczka, o których pisałem – zwykle słychać jeden łomot, huk, gromy przetaczają się, a już szczególnie na Rynku Głównym w Krakowie, gdzie dźwięk krąży zamknięty między ścianami wielopiętrowych kamienic.

W pewnym momencie zespół zaczął grać. I od pierwszych dźwięków słyszę, że ludzie w zespole czują się – od razu, od jednej chwili. Że każdy dźwięk ma swoją intencję, mieści się wśród innych, zarówno tych blisko jak i tych daleko. Bez łomotu! Po minucie czy dwóch przestali grać, i pożałowałem, że była to tylko próba.

A może właśnie dlatego, że była to próba?
Bo pamiętam próbę pewnego jazzującego zespołu z miłą, znaną w Polsce wokalistką. Próba była fantastyczna, płynęła od emocji do emocji, z właściwym ich rytmem, prosto, otwarcie, z zabawą. Zaś koncert stał się drętwy. I jakby napuszony, pełen zgrywy, pozowania. Nie mogłem tego słuchać i dziwiłem się, gdzie zginął ten luz, szczerość i prosta zabawa…

Ostatnie wspomnienie. Stoję w kulisach opery w Stuttgarcie. Za chwilę rozpocznie się Czarodziejski flet. Jeszcze nie wiem, co mnie czeka. Przy zamkniętej kurtynie orkiestra gra uwerturę. Potem podnosi się kurtyna, na scenę wchodzi artysta ubrany w zwykłe ubranie, nie różniące zbytnio się od tego, jakie noszą ludzie na ulicy w Stuttgarcie (taki kostium i scenografia). Jeszcze kilka sekund, a ja dalej nie wiem, co za chwilę poczuję. Zaczyna śpiewać, a mnie coś się nie zgadza. Bo słyszę dźwięki solisty i towarzyszącej mu orkiestry dokładnie tak, jakbym właśnie włączył świetne nagranie opery. To nagranie dobiega jednak wprost od wykonawców. Nie ma żadnych głośników, ani realizatora, który w razie czego wyłączy śpiewakowi mikrofon na drugiej zwrotce. Oni to robią naprawdę.

Bezradny by opisać mnie w Rumunii

Jestem w Rumunii. Jestem zbyt krótko, by zorientować się, opisać to, co dzieje się we mnie. I nie będę tu dłużej, czyli szansa zebrania myśli i podsumowania nie będzie mi dana.

Patrzą na ludzi, z którymi jestem dlatego, że moją rodzinę związałem z tym krajem. O którym nie miałem kiedyś pojęcia większego ponad nazwę na mapie. Jestem u wujka jako gość, właśnie przychodzi jego syn z synową, spodziewają się dziecka, niestety nie obywa się bez komplikacji. Przychodzi sąsiadka, rozmawiają wszyscy razem – ze swadą, o tym, o czym mogą rozmawiać dobrzy sąsiedzi, szczęśliwi dlatego, że są sąsiadami.

Siedzę z boku, patrzę, słucham. Widzę mojego syna, który kłóci się ze swoim rumuńskim wujkiem po rumuńsku. Córka przytula się do dziewczyny w ciąży, która zaraz wyjdzie stąd, pójdzie spakować się, a jutro wejdzie do szpitala.

Patrzę na ludzi, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa powinni mi być zupełnie obcy, ale jakimś kosmicznym zbiegiem okoliczności, nie są. Nie moja w tym zasługa, na pewno. Choć mogę przypomnieć sobie te godziny, dnie całe, wręczy tygodnie, a i miesiące, podczas których przeorywałem ich język, a było to szesnaście lat temu, to teraz w żaden sposób nie czuję najmniejszego zaszczytu. Dziwię się niewyczarpanie – rozumiem, co mówią, a przede wszystkim – odbieram ich emocje, i że są mi tak bliskie. 

Jestem tu, wśród nich, jak swój wobec swoich, ale na zdrowy rozum mam wrażenie, że to przecież niemożliwe. Chyba dopadła mnie schizofrenia albo paranoja, w najlepszym razie – to mi się śni. Może nieznany ktoś to sprowokował, przestawił zwrotnicę w rozjazdach, na niewiadomej stacji, przez którą przejeżdżał mój pociąg, a teraz – pozostawił mi tylko przyglądanie się temu, co z tego wynikło. Z fascynacją.

Śnieg się trzyma

Śnieg się trzyma mocno. Śnieg w ogrodzie, śnieg na podwórku. Śnieg za oknem się ściele daleko, i jeszcze dalej niż widać, z pewnością. Śnieg na drzewach też, na gałęziach raczej. Śnieg na aucie, śnieg jak lód, odpada płatami. Śnieg na drodze – klną kierowcy, na chodniku – klną dozorcy. A dzieci się śmieją.



Być maniakiem

Napisałem w ostatnim wpisie, że wiara to „takie powolne, spokojne, uważne oczekiwanie, albo inaczej – niepozorna, ale potężna w swoim spokoju i nieuchronności siła, która pcha w stronę realizacji wiary.” Co prawda napisałem też o „mrówczej pracy”, ale stanowczo za mało napisałem. 

Dziś odwiedziłem wystawę retrospektywną Grzegorza Rosińskiego, w krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej – Manggha. Można zobaczyć prace Rosińskiego z czasów, gdy był jeszcze dzieckiem, aż do tych najnowszych. Dla tych, którzy czytali polskie komiksy wystarczy chyba wymienić Kapitana Żbika, Karskiego, czasopismo Relax, Yansa czy Thorgala.

Na czym polega mistrzostwo komiksu? Składają się na niego dialogi oraz akcja opowiedziana obrazkami. Mistrzostwo polega (mówiąc łopatologicznie) na takim doborze momentów akcji oraz graficznego sposobu ich przedstawienia, by wzbudzić w wyobraźni czytającego (czy raczej: oglądającego) wrażenie przeżywania tej akcji, bycia w jej centrum. Rosiński robi to fantastycznie… Trudno mi się teraz nad tym rozwodzić, należałoby pokazać konkretne przykłady. Niesamowite jest wrażenie, że biegnie się wraz z bohaterami, albo spada w przepaść, leci przez pustkę kosmiczną, stoi wobec ogromnego trolla. Serce bije szybciej, oczy pochłaniają kolejne obrazki, a przeciętny czytelnik nie ma pojęcia, w jaki sposób twórca wzbudza w nim te emocje – nie tylko samymi obrazkami, ale również ich ułożeniem wobec siebie na stronie, kolejnością, kształtem, umiejscowieniem dymków z tekstem… Nie wspomnę oczywiście o umiejętności samego rysowania – rysowania wszystkiego, co istnieje, jak również tego, co nie istnieje.

Natomiast na samej wystawie dech zaparł mi ogrom pracy Rosińskiego. Ten ogrom powala, nie można się od niego opędzić. Rosiński to maniak tego, co robi. Jest tym zupełnie pochłonięty, jakby nie istniało na świecie nic innego. Patrząc na dziesiątki, może i setki arkuszy perfekcyjnie rysowanych, w różnych stylach, na przestrzeni dziesięcioleci, nie sposób nie poczuć zazdrości i pomyśleć – może ja też mógłbym zrobić coś porządnie, przynajmniej od czasu do czasu 😉