Rowerem we mgle

Dziś 75 kilometrów rowerem we mgle. Rano, za dnia, 45 kilometrów. Wieczorem, zupełnie po zmroku, 30 kilometrów. To było zmaganie głównie z zimnem. Najgorzej dla stóp, klatki piersiowej oraz dłoni. Stopy i dłonie to temat standardowy u rowerzystów, ale tułów nie powinien się przeziębiać. Ewidentnie trzeba poszukać innej odzieży.

Szwankować zaczęły lampki pozycyjne, muszę poszukać bardziej szczelnych wobec wilgoci.

Słowo klucz – aklimatyzacja. Nieprzystosowanie organizmu widać np. w wysokim tętnie na samym początku. Potem w uczuciu obezwładniającego zimna. Zamiast ciągnąć ten stan – trzeba się ogrzać, dać szansę organizmowi na złapanie wątku.

W ciemności i mgle przydałaby się lampa oświetlająca drogę zamocowana dość nisko nad ziemią. Czołówka nie pomaga – strumień światła wychodzący tuż nad poziomem oczu rozprasza się w mleku, zasłania to, co powinno być widać . Dlatego musiałem jechać wolno, a to jest doświadczenie, które rzadko mam okazję przeżywać. No nie umiem jeździć tak, aby nie czuć obciążenia. To nie jest dobre, jeśli chce się jeździć w dalekie trasy, a ja tak chcę. Mgła pomogła mi dziś zobaczyć, jak to jest, kiedy pedałuje się „od niechcenia”. Zostaje wtedy sporo sił – na przyszłość, na długą trasę.

Na niektórych odcinkach naprawdę niewiele widziałem – tam, gdzie brakowało jakichkolwiek linii na szosie. Rower szosowy, który zjechał z asfaltu na miękkie albo nierówne pobocze, niemal od razu jest zagrożony wywrotką nawet przy niezbyt dużej prędkości. Opona szosowa musi trzymać się szosy.

Wnioski:

  • lepsze ciuchy, również odporniejsze na wilgoć
  • lepsze lampki, nie sprawiające problemów
  • aklimatyzacja, rozważne przyzwyczajanie organizmu, bez przegięć

Pozory, pozory :)

W sobotę wybrałem się na krótki trening, gdyż miałem tylko godzinę, półtorej godziny czasu. Pierwsze 15-20 minut to rozgrzewka. Jadę wtedy drogą około dwóch kilometrów prowadzącą pod lekką górkę – wprost idealną właśnie dla rozgrzewki. Jednym z elementów rozgrzewki jest minuta bardzo szybkiego pedałowania. W ciągu jednej sekundy trzeba wykonać pedałami dwa pełne obroty. To się nazywa: kadencja 120 (120 to liczba obrotów pedałami na minutę).

Podczas tej jazdy wyprzedził mnie młodszy o jakieś 25 lat chłopak, jechał na rowerze trekkingowym i miał dwie nieduże sakwy. „Niezła górka, co?” – powiedział do mnie. Zdałem sobie sprawę, że mogę dość śmiesznie wyglądać – siwiejący facet na szosowym rowerze, z wyposażeniem do jazdy na długie dystanse, zawzięcie pedałujący na prawie płaskim terenie.

Bardzo cenną rzeczą, której nauczyły mnie treningi kolarskie, to nieściganie się z przygodnie spotkanymi rowerzystami. To może wydawać się dziwne i śmieszne, ale jest problemem ambitnych rowerzystów, którzy nie posiadają doświadczenia. Co więcej – tę umiejętność nieścigania się można wykorzystać w dziedzinach codziennego życia. Wygrywa ten, kto opanuje spontaniczną chęć bycia lepszym od innych, a zamieni ją w konsekwentną, sukcesywną pracę w dłuższym okresie czasu.

Podczas jazdy rowerem bardzo ważne jest to, aby realizować założony program i utrzymywać własne tempo. Treningi bywają bardzo różne, z różnym obciążeniem, różną kadencją, różnymi długościami interwałów. Podczas treningów nie jeździ się tak po prostu „na maksa”. Kto nigdy nie trenował może się zdziwić widząc, że ten, który trenuje, wlecze się jak ślimak i pozornie „mu się nie chce”. Tego rodzaju sport jest jak gra w szachy, podczas której warto przewidywać jak największą ilość ruchów naprzód. Partnerem jest tu nasze ciało, układy takie jak mięśniowy, krwionośny, oddechowy. Można od nich wiele wymagać, ale trzeba dać im również odpocząć. Koniecznie trzeba wyczuwać granicę, poza którą robi się niebezpiecznie, gdzie zacznę tracić zamiast zyskiwać, a nawet czeka mnie katastrofa.

To ciekawe, ale stosunek do własnego ciała nazwałbym szacunkiem. Podobnie jak w kontaktach z innym człowiekiem – jeśli on poczuje, że ma moją sympatię, że jestem po jego stronie, z nim – będzie chciał zrobić dla mnie wiele, i zupełnie bezinteresownie.

Dlaczego tytuł tego wpisu to „Pozory”? Bo podczas jazdy rowerem może okazać się, że ten, kto jedzie wolniej, dalej zajedzie. Bo w codzienności ciągle spotykamy się z powszechnymi opiniami, które przy bliższym poznaniu okazują się w jakiejś części nieprawdziwe. Bo nasza szybka ocena sytuacji nie tak rzadko rozmija się z rzeczywistością. Kierujemy się pozorami, bo nie mamy czasu albo możliwości zgłębiać spraw. Przeważnie uchodzi to płazem, ale czasem jest przyczyną poważnych konsekwencji.

Lot nad szosą

Wpinam buty do pedałów. I frunę.

Nie. Nie tak od razu. To musi trochę potrwać. Rozgrzewka. Ależ to brzydkie słowo. Wolę słowa proste, praktyczne, codzienne, oczywiste: jedź ot sobie, spokojnie, jak gdyby nic, bez pośpiechu. Jedź tak, dopóki nie poczujesz, że zaczyna być dobrze, że pedały prawie same się kręcą, że można zmienić bieg na wyższy. Zmień bieg i poczuj, że jest inaczej, że cały ten układ, w którym tkwisz – asfalt, metalowe ustrojstwo toczące się po nim, na którym siedzisz, że twoje ręce, nogi, ciało, że powietrze, słońce, zapachy nadbiegające z wiatrem – że to wszystko przeszło na inny poziom, ale ciągle tworzy pewną całość, która przebiega i koncentruje się w twojej głowie.

Człowiek powstał mimo oporu, który od zawsze był przeciwny. Człowiek trwa dzięki uporowi, który w nim kiełkuje, i który wzrasta, gdy tylko wywącha zewnętrzny opór środowiska. Upór przeciwko oporowi – to cała tajemnica. Naszego napędu, frustracji, determinacji. Ona nas napędza, nawet tych najbardziej leniwych, postawionych w końcu w sytuacji bez wyjścia.

Opór wiatru. Opór pagórka. Opór twardej kierownicy i siodełka. Więcej powietrza w nozdrza, krwi w tętnice, więcej glukozy, tlenu, wody. Na przekór martwym cząsteczkom powietrza, które próbują cię zatrzymać. Kiedy maszyneria zaczyna wreszcie działać – mózg, umysł, świadomość – unoszą się nad drogą i lecą ponad asfaltem.

Na punkcie roweru

Dostał „fioła na punkcie roweru”, ale tak naprawdę wrócił do fascynacji z dzieciństwa. Babcia z płaczem narzekała, że kiedy gotuje obiad, to trudno jej wytrzymać, bo za oknem, na rowerze, wzburzając kurz na podwórku, w kółko, maniakalnie, jeździ wnuczek. Tak naprawdę dwóch wnuczków, bo kuzynostwo mieszkało razem. Stan maniakalny, ten sam, który dziś obserwować można na skateparkach.

Od dwóch lat jeździ znowu. Ma rower sprzed 20 lat, zwykłego górala, tak wtedy nazywanego, zanim ludzie dowiedzieli się, że samych górali jest wiele rodzajów. Kiedy popękały opony, wymienił je na szosowe. Na tych oponach, któregoś wieczora, przeleciał przez betonową barierę, na asfalt. Pierwszą częścią ciała, która dotknęła asfaltu, była głowa. Dziwne, że potem, przez kilkanaście tygodni, bolało raczej żebro, nie głowa. Od tamtego czasu jeździ w kasku.

O rowerze myśli kilka razy dziennie. Cierpi, jeśli nie może pojechać, odlicza dni i godziny. Zaczął myśleć o rowerze szosowym, ale tak tylko w marzeniach, bo pieniądze są potrzebne na ważniejsze rzeczy. W internecie znalazł porady, co warto byłoby kupić, a co jest zbędnym gadżetem. Po kilku miesiącach rodzina wsparła jego marzenia i wsiadł na prawdziwy rower szosowy.

Następnego dnia wykręcił sto kilometrów. Za dwa tygodnie zrobił sobie wycieczkę na sto sześćdziesiąt. Potem kolega wziął go na rajd wokół powiatu. Rajd rowerowy dla cukrzyka na insulinie to dodatkowe wyzwanie. Kiedy poziom glikemii spada, nie ma zmiłuj, trzeba zostawić grupę i żreć – kanapki, batony, pić sok. Trzeba to wszystko mieć ze sobą, inaczej zostaje tylko telefon na pogotowie. No to żarł kanapki, goniąc peleton, glikemię zmierzył tamtego dnia chyba ze dwadzieścia razy. W ogóle cukier spada ogromnie podczas jazdy rowerem. Jeśli cukrzyk zwykłego dnia bierze 30 jednostek insuliny, to na rajdzie weźmie może 5, albo jeszcze mniej. A kiedy złapie w końcu balans między wysiłkiem, jedzeniem i insuliną, może jechać i jechać, na koniec świata.

Tajemnica dalekich dystansów na rowerze polega na tym, że trzeba jechać powoli. W trakcie rajdu grupa jechała naprawdę powoli i po 140 kilometrach nasz bohater nie czuł się źle. Była godzina 16:30, postanowił sprawdzić, ile sił mu jeszcze zostało. Miał przeczucie… Wybrał trasę bez podjazdów, Charsznica, Falniów, Biskupice, Kamieńczyce… Była akurat niedziela, zabrakło mu wody, wiejskie sklepiki już zamknięte. W Czaplach Wielkich znajomi prowadzą motylarnię, poratowali wodą, bo woda jest najważniejsza, może nawet ważniejsza od jedzenia. Potem Słomniki. Ze Słomnik na Glinicę. Robiło się ciemno, wybierał znane sobie drogi, żeby po ciemku znów nie przelecieć przez jakąś głupią barierę albo nie wpaść w wiejską dziurę. Jest pewna technika pedałowania, która pozwala wycisnąć z nóg resztkę sił. Na ulicach miasteczka, tuż przed godz. 22:00, licznik przekroczył dwieście.