w szpitalu klinicznym hematologii, może śpi pewien pacjent, Ioan. Może podano mu środki przeciwbólowe i nie spędza nocy na siedząco. Ioan kończy swój czas, nazwijmy to wprost, wiedząc, że ani jego żona, ani dzieci ani nieliczni wnukowie nie przeczytają tego tekstu, przynajmniej nie od razu.
Trzy ostatnie miesiące zmieniły go. Był żwawym, beztroskim, spokojnym, sprawnym, uczynnym siedemdziesięciolatkiem, który wyglądał na pięćdziesiąt pięć, może sześćdziesiąt lat. Już takim nie jest, nie tylko dlatego, że od tygodni czuje ból, nie sypia i niepokojąco schódł, ale głównie dlatego, że rozsądek, który mu nieszczęśliwie pozostał, podpowiada najbardziej logiczne rozwiązanie: to prawie koniec. Już. Teraz. Za krótką chwilę.
Może lekarze trafią z leczeniem, może w żyłach popłynie trucizna, która będzie tłuc wszystko, co popadnie, a najbardziej – spaskudniałe komórki. Jest szansa? Osiem? Pięć? Jeden procent? Można zrobić: nic, nic, nic. Takie reguły gry? Można uwolnić oczy od strachu? Można się uśmiechać, do końca zostać człowiekiem, potem tylko kupka gnoju ze wspomnieniem marzeń? Uśmiechamy się, by nie ucieszyć parszywej śmierci, dopóki wiem i czuję, ja decyduję.