– Co u teścia? – rzucił szybko Wiesiek.
– Żyje.
– Pokpiwasz sobie?
– Ani myślę. Naprawdę nie miałem wielkiej nadziei, kiedy go żegnaliśmy. Szeroka ulica o czterech pasach ruchu i nieszerokich chodnikach, rozpalona rumuńskim słońcem, gorętszym niż nasze. W rzędzie zabytkowych, zniszczonych kamienic jawił się ciemny otwór wysokiego przejścia, w którym stała półotwarta, kuta brama w kolorze przyrdzewiałej zieleni. Ochroniarz w znoszonym mundurze otwierał ją nielicznym. Większość, jak my, zostawała na chodniku. Zaglądaliśmy w głąb podwórza, którym przechodzili na zielono ubrani medycy w maskach i ze stetoskopami na ramionach.
Ścisnąłem go, wychudłego i bladego, popatrzył na mnie, jakby czekał czegoś jeszcze, co nie było przecież konieczne do wypowiedzenia. Że wszystko będzie dobrze? Albo że widzimy się po raz ostatni? Te głupie nasze wyobrażenia, które pielęgnujemy przez lata, że będziemy walczyć o bliskich wbrew przeciwnościom, nie dopuścimy do załamania się, a w końcu – że przynajmniej pożegnamy się z nimi, podziękujemy, wzruszymy i dodamy sił na ostatnią drogę, teraz dopiero okazują się nieporozumieniem. Nawet trudno powiedzieć „nie bój się”, bo czy jest jakiś racjonalny powód, dla którego się nie bać?
– Nakręcasz się. Do rzeczy: po tygodniu wyszedł, porządnie przebadany i naszpikowany chemią.
– Wyszedł. Wiesz, jeśli wyobrazisz sobie najgorszą możliwość, to potem nie można się już rozczarować.
– Myślenie magiczne – Wiesiek się skrzywił – zatem wyobrażaj sobie dalej, życzę powodzenia.
– Wyszedł mniej blady i trochę żwawszy. Nie wiem, czy to nawet możliwe, żeby tydzień mógł coś zmienić?
– Ja też nie wiem.
– Ale przecież on tam wróci.
– Wróci. Na jak długo?
– Nie wiem. Nikt nie wie.