Dzień teatru

Dziś na Facebooku wielu znajomych wyrażało się o teatrze. Krótkie zdania, które znam, w większości. Nie chciałbym ich powtarzać albo wyrażać czegoś, co zabrzmiałoby znów banalnie, jak slogan. Banalnie nie oznacza, że nieprawdziwie. Ale teatr zasługuje na to, by się o nim wyrazić oryginalnie.

Istota teatru? Opowiada prawdę na głębszym poziomie poprzez nieprawdę na powierzchni. Scenografia nie jest tym, co przedstawia. Granitowe rzekomo ściany mogą być z papieru czy plastiku. Rekwizyty przeważnie nie są tymi przedmiotami, na jakie wyglądają. Światło jest sztuczne. Efekty dźwiękowe – zarejestrowane i emitowane z głośników. Postacie na scenie – lekarz, nauczyciel, inżynier, wdowa – są tworzone przez ludzi, którzy nie umieją leczyć, projektować, którzy nie uczą w szkole itd.

Mimo tych powierzchownych nieprawd, dobry teatr przekazuje prawdę. Jak to możliwe? Ciekawe, prawda? Fenomenem teatru jest też to, że może obejść się bez scenografii, rekwizytów, z minimalistycznym światłem i dźwiękiem tworzonym choćby przez samego aktora – gdy stawia kroki na scenie, szeleści kostiumem, używa własnego głosu (oprócz wypowiadania tekstu). Teatr nie może obejść się bez aktora, ale cała reszta może być, a nawet lepiej, aby była umowna. Sprowokowana w wyobraźni widza.

Inny wątek – to naturalna potrzeba teatru, o której opowiada np. prof. Mirosław Kocur, teatrolog i antropolog. A konkretniej – naturalna potrzeba przeżywania historii. Widać ją u ludów pierwotnych, nasza potrzeba jest nie mniejsza. Zaczęło się od teatru, który nie wymaga, by jego odbiorcy umieli czytać. Rodzajem teatru jest fotografia, nie mówiąc o filmie, później – grach komputerowych i wirtualnej rzeczywistości.

My, ludzie, żywimy się opowieściami, historiami. Dowodem na to jest np. niezliczona ilość opowieści, jakie tworzymy na temat innych ludzi, mając do dyspozycji bardzo niewiele informacji. Co ciekawe – im mniej informacji mamy, tym więcej dopowiada nasz mózg, który nie lubi pustki informacyjnej. Stąd zatrzęsienie plotek, interpretacji ludzkich zachowań, zgłębianie ich przeszłości i przepowiadanie przyszłości. Teatr opowiada nam historie, które chcemy przeżywać. I przeżywamy, siedząc w fotelach na widowni.

Dobry teatr pozostawia widzowi przestrzeń na domysły. Daje możliwość, wręcz prowokuje do stworzenia własnej interpretacji. Te interpretacje mogą być diametralnie różne. To jest niezwykłe, że siedzący obok siebie widzowie mogą po spektaklu spierać się o interpretacje, które mogą być diametralnie różne, ale wszystkie – prawdopodobne.

Sztuka to nie encyklopedia, gdzie wszystko powinno być jednoznacznie określone, by nie pozostawić wątpliwości. Tu – przeciwnie – im więcej niedopowiedzeń, pytań bez odpowiedzi, im więcej pustych miejsc, które prowokują widza, tym większa przygoda.

Jeszcze inny wątek – to życie w teatrze – aktorów, pracowników obsługi sceny. Cykle, w jakich uczestniczą, z których jeden, najbardziej wyrazisty, to tzw. „dojście do premiery”. Zakulisowe życie ma swoją dramaturgię, która może być nie mniej bogata niż ta wyreżyserowana na scenie.

Dzień teatru to też wspomnienia, jubileusze, odznaczenia. Próby zatrzymania w pamięci tego, co zdarzało się na scenach przez ułamki sekund, albo całe godziny. Teatr jest ulotny, bo żadna rejestracja nie odda jego chwil. Nigdy nie wiadomo do końca, co się wydarzy. Nigdy nie zdarzy się dwa razy.

Granica między światem rzeczywistym (kulisy) i tworzonym (czerwona scena). Po drugiej stronie – przeciwległa kulisa. „Mefisto” w Teatrze Bagatela, kwiecień 2014.

Niewyjaśnione

Najciekawsze jest to, co trudno wyjaśnić. „Nie ma szczęśliwszego momentu dla badacza jak ten, w którym zorientuje się, że nic nie rozumie” – cytuję z pamięci profesora Jana Chwedeńczuka, fizyka naukowca.

W ostatnim tygodniu zajmowałem się montażem nagrania wideo spektaklu „Zimne ognie” napisanego i wyreżyserowanego przez Macieja Sajura w Teatrze Bagatela. Przy tym spektaklu byłem już wcześniej, podczas prób przed premierą, a też potem, już w trakcie gry przed publicznością – miałem zadanie w kulisach i tylko słuchałem, w zasadzie – słyszałem mimochodem, nie patrząc na scenę.

Powtarza się jedno bardzo silne wrażenie – scena solowa Ewy Mitoń miażdży wszystko. Dlaczego? Myślę o tym intensywnie od kilku dni, ale to myślenie rozpoczęło się w czerwcu, czyli cztery miesiące temu. W jego trakcie przychodzą mi do głowy różne uzasadnienia, rozwiązania, wyjaśnienia. Ale po kilku godzinach przestaję w nie wierzyć. Pozostaje stwierdzenie: nie wiem.

W tej scenie Ewa jako aktorka musi zagrać dwie postaci naraz. Jako postać w spektaklu – właśnie aktorka – zostaje do tego zadania zmuszona z powodów typowo teatralnego bałaganu, niedociągnięć organizacyjnych, może też nieodpowiedzialności czy kaprysu innej aktorki, która nie zjawiła się na spektakl. I Ewa gra jednocześnie dwie postaci, które dialogują ze sobą, rozpoczynają przyjaźnie, lecz w trakcie rozmowy wzrasta napięcie, konflikt, determinacja, zostaje podjęta życiowa decyzja.

Praca przy montażu nagrania zintensyfikowała moje pytania. Obraz wideo, oglądany w dodatku w zaciszu pracowni, wyrwany z kontekstu teatralnego – jest nieubłagany. Oprócz planu ogólnego mam zbliżenia z dwóch kamer. Widać wszystko. I w tym, co robi Ewa, wydaje się nie być żadnej skuchy, wątpliwości, niepewności. Ewa idzie jak po sznurku, eskalując bez zmyły emocje, aż do końcowego trzaśnięcia drzwiami, które jest triumfem, choć otoczone jednocześnie porażką. Gasną światła i na widowni rozlegają się brawa.

Szał paniczny

Próbuję dokończyć album z fotografiami teatralnymi, nad którym pracę rozpocząłem… kiedy to było…? Prawie rok temu. Praca idzie jak po grudzie, oczywiście zastanawiam się – dlaczego. Czy dlatego, że jestem świadom, jak taki album obnaży mój sposób widzenia, który, „oczywiście”, okaże się zbyt małostkowym i niedojrzałym? Czy dlatego, że ciągle mam wrażenie, że nie dotarłem do tego, co czai się wewnątrz mnie, tej wizji, do której nie doszedłem. Ona tam jest, ale kiedy zaczynam ją przekładać na konkret – czyli określone zdjęcia, ułożone według założonego planu – to wizja rozmywa się. Rzeczywistość rozmija się z oczekiwaniami. To bardzo trudny moment, choć na początku wcale nie wydaje się taki trudny, ba, nawet nie wiem, że on nadejdzie. Kiedy po wstępnym ułożeniu zdjęć wracam do nich za chwilę, godzinę, pół dnia, dzień, dwa, tydzień, i oceniam: słabe, nie o to chodzi, a o co chodziło, dlaczego nie robi wrażenia, dlaczego się nie składa w narrację.

„Dyktanda” Stanisława Lema w Teatrze Barakah, 2014, fot. Piotr Kubic

Przepytałem moich bliskich, udało się namówić Beniamina, żeby oglądnął to, co już mam. Miałem niewielką nadzieję, że mi pomoże, ale bardziej liczyłem na to, że zobaczy coś dla niego nowego, zdobędzie doświadczenie takiej „dziwnej pracy”, która dla mnie, w jego wieku, w ogóle nie była pracą, była wręcz dziwactwem i fanaberią. A teraz spędzam nad nią godziny, dni, i rozrywa mnie jakaś mieszanina uczuć, „szlag mnie trafia”, bo mam 140 tysięcy zdjęć teatralnych, i co – i nic…?

Beniamin już na wstępie strzelił uwagą w dziesiątkę – zdjęcie na okładce jest za słabe, trzeba je przenieść na tylną część okładki. Ma rację! Potem, wspólnie, znaleźliśmy kilka kolejnych ogniw łańcucha fotograficznego, zajęło to godzinę, może więcej, ale posunąłem się do przodu. Wczoraj – moja dziewczyna dawała swoje uwagi, ona częściej zadaje trudne pytania, lecz one sięgają tam, gdzie ja nie sięgam. Początkowo się buntuję, ale potem wracam i myślę, znów od nowa. Zaczynanie od nowa, a przynajmniej – nie banie się tego, na tym polega ta praca…

Teatr w szpitalu

Co jakiś czas powraca ten temat. Przeglądałem materiały sprzed kilku lat – tak, to się zdarzyło! Jeden spektakl Teatru Bagatela zagrany w kilku krakowskich szpitalach dziecięcych. Był początek grudnia i z prezentami szliśmy przez oddziały szpitalne. Najlepsza jest końcówka reportażu, oczywiście jeśli na kimś robi wrażenie fakt, że chore, zamknięte w izolatce dziecko, podrywa do tańca cały zespół dorosłych 🙂

Aneta Belcik – całość, od pomysłu, poprzez produkcję i realizację. Ogrom pracy, dla kilku chwil. Czy „to się opłaca”? 🙂

Martyna Lechman „Zagraj w legendę”

Obsada:

Marek Bogucki
Marek/ Doradca/ Karczmarz/ Gołąb/ Król/ Konserwator Zabytków/ Wit Stwosz/ Krowa

Maciej Sajur
Maciek/ Książę/ Gołąb/ Szewczyk Dratewka/ Wawrzek

Natalia Hodurek
Kinga/ Krowa/ Księżniczka Wandzia/ Owca/ Konserwatorka Zabytków/ Posąg Maryi/ Przekupka

Artur Sędzielarz
Kajtek/ Wiedźma/ Smok/ Wiejski Chłopiec/ Król/ Przekupka

Reżyseria – Marek Bogucki i Maciej Sajur
Scenografia – Urszula Czernicka
Muzyka – Artur Sędzielarz
Reżyseria świateł – Marek Oleniacz
Realizacja dźwiękowa – Mateusz Hajto

„Niezwyciężony” – superprodukcja

W poszukiwaniu nagrań powieści Stanisława Lema trafiłem na superprodukcję „Niezwyciężonego”. Rolę narratora czyta Krystyna Czubówna. To dla mnie zaskoczenie, bo w całej powieści nie występuję ani jedna kobieta, podobnie jak w wielu innych powieściach Lema. Głos Krystyny Czubówny jest w tej roli ciekawy. Link który podałem, prowadzi do 40-minutowego fragmentu pilotującego. Resztę należałoby zakupić.

Przechodząc do sedna – w przytoczonym fragmencie najbardziej rozczarowuje głos Horpacha. Tak, rzeczywiście był to starszy człowiek, ale absolutnie nie o skrzekliwym, pretensjonalnym głosie. W nagraniu słychać raczej utyskującego, starszego, niepokaźnego mężczyznę , a nie astrogatora, doświadczonego astronauty, wieloletniego dowódcę wielkich, najnowocześniejszych statków kosmicznych, który o głowę przewyższał całą załogę.

Trochę lepiej wypada Rohan. Jest wyraźnie młodszy, szybszy w słowach, bardziej emocjonalny. Lecz niestety, za bardzo brzmi jak młody, popędliwy, niedoświadczony. A jest przecież zastępcą dowódcy. Żeby nim zostać, musiał przejść przez kolejne szczeble hierarchii, latać w kosmosie przez wiele lat. To również nie jest ten Rohan, który powstał na kartach powieści Lema, choć bliżej mu do pierwowzoru, niż odtwórcy roli Horpacha.

Słychać niestety niedoskonałości realizacji dźwiękowej. Każdy z trzech głosów, które wymieniłem, jest nagrany inaczej, w innej perspektywie dźwiękowej. O ile może być to zrozumiałe w przypadku narratorki wobec postaci, to same postacie, rozmawiające w tym samym pomieszczeniu, powinny mieć tę samą przestrzeń akustyczną. Horpach natomiast jest wyraźnie dalej przez cały czas rozmowy. Tym bardziej traci na swojej doniosłości i powadze. Chwilami wydaje się, jakby miał być postacią humorystyczną.

Kolejna kwestia, którą słyszę – narratorka i postacie nie nagrywały siedząc razem w studiu, tylko każdy oddzielnie. Następnie realizator dźwięku, podczas montażu, ani reżyser, nie zadbali o to, by nadać wrażenie, że tekst płynie spójnie. Słychać to w zaburzeniach rytmu tekst, który nie jest organiczny. 

Jeszcze jedna uwaga – na początku nagrania, którego link podałem, znajduje się trailer superprodukcji. Pojawia się w nim bolączka znana z głosów z reklam – sztuczność, nieprawdziwość, przesada (okrzyki, zdumienie, strach, zdziwienie). Domyślam się, że to może być chwytliwe dla mniej wprawnego słuchacza, ale to nie jest superprodukcja. Powstaje wrażenie, że to zlepek głosów dobranych bez konsekwencji, niedokładnie wyreżyserowanych i zrealizowanych.

Kierownik muzyczny, z którym pracowałem przez wiele lat w teatrze powiedział, że nie musi oglądać przedstawienia teatralnego, żeby stwierdzić, czy ma szansę być dobre. Wystarczy, że posłucha samych dialogów, nie patrząc na scenę.

Mistrzowskie pozostaje dla mnie nagranie „Niezwyciężonego” przez Andrzeja Łapickiego. Jest w nim atmosfera odległej, nieznanej, obcej planety, tajemniczość, jest więź ludzi-astronautów, nawet jeśli skonfliktowanych, to będących poddani temu samemu, wspólnemu losowi, zmagającymi się z niebezpieczeństwami, ale również tajemnicą istnienia, świadomości, wszechświata. Głos Łapickiego zawiera w sobie o wiele więcej, niż to, co usłyszałem w superprodukcji.

Jeszcze pozytywny promyk – nagranie „Pamiętnika znalezionego w wannie” dokonane przez Łukasza Garlickiego. Na początku tego nagrania nieco zamarłem, bo początkowe słowa są wypowiadane drętwo. „Kiepski początek” pomyślałem. Ale gdy zaczyna się wreszcie tekst powieści, Łukasz Garlicki wchodzi w inną przestrzeń, otwiera się w nim coś, co słychać wyraźnie w głosie. Zatapiam się w historii przez niego czytanej i mówię do siebie – jest dobrze!

Praca lektora to ma być majstersztyk. Tylko dźwiękiem zjednoczyć się ze światem, który stworzył ktoś inny. Nie ma kostiumów, świateł, czasem jest muzyka, ale nie ona decyduje o powodzeniu. Kiepsko czytać, to może lepiej nie czytać, bo teraz każdy komputer sam potrafi to zrobić.

„Niezwyciężony”

Fascynujące nagranie „Niezwyciężonego”, powieści Stanisława Lema, czytanej przez Andrzeja Łapickiego. Można posłuchać tutaj.

Można powiedzieć, że to „stara szkoła” czytania, ale nie wiem, czy rzeczywiście stara, czy po prostu bardzo dobra, znakomita. Może nie od razu to słychać, ale staje się jasne w porównaniu z innymi lektorami, którzy zabrali się za czytanie.

Na przykład – ktoś inny nagrał „Eden”. Po kontynuację należy się zwrócić na stronę audioteka.com, gdzie audiobook kosztuje ponad 30 zł. Nie kupię, ponieważ nie jestem w stanie zaakceptować czytającego. To nie ta wrażliwość, świadomość, mówiąc krótko. Eden nie jest żartem, komedią, tylko dramatem, a takie nastroje kreuje głos. Nie jestem w stanie słuchać bez nieustającego rozczarowania i kręcenia głową – to nie tak, nie tak.

Podobnie z fragmentem „Opowieści o pilocie Pirxie” – niepotrzebne emfazy, przeciągnięcia głosu, rytm, intonacja nadane sztucznie przez czytającego, nie wynikają z tekstu. Czy pracując w teatrze staję się wybredny? Na pewno. Malkontencki, kapryśny, rozpuszczony? Tak. Taki los.

Niezłe jest, jak się wydaje, nagranie „Cyberiady”, tutaj przesada, groteska, pozostaje w zgodzie ze światem przedstawionym.

U Andrzeja Łapickiego fascynuje mnie powściągliwość. Brak podbijania głosu, sztuczności, brak tego niskiego gardłowego brzmienia, które dziś jest wszechobecne w reklamach i przeniosło się na audiobooki. W czasie, gdy Łapicki nagrywał, nie było w Polsce reklam. Ale nie sądzę, że ma to znaczenie.

Pamiętam olśnienie sprzed kilkunastu lat, jedno z moi pierwszych, w teatrze. Jako młody, zielony jeszcze realizator dźwięku, obsługiwałem pewien spektakl. Jeden wieczór, potem drugi. Trzeci – to wydawało mi się już początkiem rutyny. Ale nagle ze sceny padły te same słowa, co poprzednich wieczorów, tylko że inaczej. Coś się nie zgadzało. Popatrzyłem w dół, z mojego stanowiska, i zdałem sobie sprawę, że dziś jedną z postaci gra inny aktor.

Do tamtej pory nawet podejrzewałem, że zmiana aktora to zmiana spektaklu… Ten, który grał teraz, był dla mnie płaski, mało znaczący, wypowiadający tekst i oczekujący na replikę partnera. Dziś wiem, że może wskoczył szybko na zastępstwo, że nie uczestniczył w próbach. Lecz wtedy poruszające było to, że ogromna różnica tkwiła w tym, co niemierzalne, trudne do opisania. Bo przecież tekst był ten sam, sytuacja ta sama, te same kroki na scenie, te same ruchy. A jednak to nie było to samo, aż tak bardzo, że żółtodziób jak ja nie mógł wyjść ze zdziwienia.

Teatr zza kulis

Krótki film (niecałe dwie minuty) o pracy garderobianej w Teatrze Bagatela, moja realizacja.

Tyle sekund, tak szybko

We Wrocławiu – sukces teatralny, który z pewnością przejdzie do historii polskiego teatru – „Dziady” Adama Mickiewicza w pełnym tekście, bez skrótów, wszystkie części w jednym spektaklu. Czternaście godzin. Gigantyczna, tytaniczna praca.

To fascynujące.

Książ Wielki, staw ze spuszczoną wodą, fot. Piotr Kubic

Kładę się wieczorem do łóżka. Nade mną puste ściany. Tak się złożyło, że w malutkiej, wąskiej sypialni łóżko zajmuje całą szerokość; do okna-balkonu idzie się przez łóżko. Nie ma żyrandola, na suficie majaczą cyfry zegara wyświetlone projektorkiem. Okno balkonowe zasłonięte zasłonami o pionowych liniach, w kolorze prawie takim samym, jak te cyferki.

Dwie kropki migają między „23” a ”03”. Jakże one szybko migają! To sekundy…? Niemożliwe! Zerkam na zegarek na ręce, żeby sprawdzić. Rzeczywiście. Sekundy mojego życia pędzą w zatrważającym tempie. Tyle sekund! Tyle treści, tyle przestrzeni między nimi umyka niczym pstryknięcie palcami. W martwocie i ciszy.

Gdy z przeciwległej ulicy wyjeżdża samochód (rzadko o tej porze), jego światła prześwietlają zasłony, prążki omiatają ściany i nikną. Znów bezruch.

Ilekroć po premierze wracam do domu, mam wrażenie, że ta pustka i ta cisza są moim celem, wytchnieniem, prawdziwszym sensem. Że tamto, co pozostało na scenie, łącznie z owacjami i najpierw triumfalnym, a potem zmęczonym bankietem, to tylko tymczasowa zabawa, zajęcie czasu i uwagi niezbędne duszy właśnie po to, by w końcu zanurzyć się w bezruchu i ciszy.

Do ciszy zaczynam dochodzić już w samochodzie. Najpierw włączam głośną muzykę, bardzo inną od tej, która kręci mi się w głowie po spektaklu. Zabijam, otępiam te rytmy wypracowane na scenie. Szukam od nich uwolnienia, lecz na początku cisza jest zbyt subtelna, zbyt daleka, by do niej z miejsca przystąpić.

W ciszy jest nieskończoność, wobec ciszy trzeba się skłonić, zwolnić i zatrzymać, jak ona. Ostateczna tajemnica naszego bytu. Pyta mnie, czy naprawdę potrzebuję tego wszystkiego, czego próbuję dokonać, co osiągnąć, po sobie zostawić…? Te wszystkie rozważania, dywagacje na temat konstrukcji społeczeństwa, roli teatru czy czegokolwiek innego, funkcji spuścizny narodowej i innej, świadomości doniosłości misji tej lub owej. Jakże to wydaje się tymczasowe, a przez to marne. Teatr jest tylko przykładem, chodzi o życie i wszystko, czego się w nim podejmujemy.

Kropki zegara migają teraz wolniej, jak mi się zdaje. To lepiej. To znaczy, że jestem bliżej ciszy, bezruchu, tajemnicy nieskończoności. Z nią, przy niej, mogę wreszcie usnąć.

W Bibliotece Jagiellońskiej

Do Biblioteki Jagiellońskiej już nie wchodzi się od Alei Trzech Wieszczów. Zauważyłem to z chwilowym tylko zdziwieniem. Nie byłem tu dość dawno…

W dużym, nowym foyer, ale dość niskim, zauważyłem kilka stanowisk, każde z nich było wyposażone w komputer. Przejścia schodami na piętro pilnował rosły mężczyzna w nieskazitelnym mundurze ochrony.

Aby wejść do czytelni, należy się zarejestrować. Obsługujący rejestrację zadał mi kilka pytań, na które nie widziałem w pierwszym momencie, jak odpowiedzieć. Przestudiowałem wcześniej informacje na wielkim dotykowym ekranie, ale jakoś nie wpadł mi w oko cennik, regulamin ani warunki korzystania z biblioteki lub czytelni. W końcu, zamiast płacić dziesięć złotych, co umożliwiłoby mi korzystanie z czytelni do końca roku, wybrałem wariant jednodniowy. Okazałem dowód osobisty, podyktowałem mój numer telefonu, na małej karteczce zapisałem adres email. I podałem mój zawód – fotograf… Przy pytaniu o zawód poczułem zapach z lat osiemdziesiątych…

I dowiedziałem się, że nie mogę wypożyczyć książki, ponieważ nie jestem zameldowany w Krakowie. Ale ponieważ tu pracuję, wystarczy zaświadczenie z zakładu pracy, że jestem zatrudniony na umowę na co najmniej trzy miesiące, a najlepiej – na czas nieokreślony. Ha, wypożyczanie książki w jednej z najstarszych bibliotek w Europie to prawie jak starania o kredyt w banku.

Otrzymałem przepustkę, na której dumnie wypinało się moje imię i nazwisko, zawód, jakiś nieokreślony rząd znaków oraz kod – GB. Co on znaczy? „Gość Biblioteki”. Podsunięto mi kartkę do podpisania. Że znam regulamin i że będę go przestrzegał. Zapytałem, gdzie mogę znaleźć regulamin? „Jest w internecie” – usłyszałem. Pomyślałem tylko „no tak, ale ja jestem tutaj, nie w internecie” i podpisałem.

Z przepustką mogłem pójść do szatni. „Proszę” powiedziała kobieta siedząca za kontuarem, w niebieskiej koszuli z trzema belkami na pagonach. Nie od razu zrozumiałem, że to do mnie, bo ani drgnęła, a jej wzrok nie oderwał się nawet na chwilę od monitora. Na podstawie przepustki otrzymałem klucz do szafki, w której należało schować plecak. „Niezbędne rzeczy proszę wziąć do koszyka albo do ręki” – powiedziała i dodała jeszcze kilka szczegółów, których nie zdążyłem zapamiętać.

Przepustkę przeglądnął ochroniarz w nieskazitelnym mundurze, by przepuścić mnie schodami na piętro. Tam odetchnąłem i wszedłem do pierwszej czytelni, którą napotkałem. Tak naprawdę interesowała mnie właśnie czytelnia, nie samo czytanie, nie tym razem. Szukałem dużej przestrzeni z jak największą ilością książek. Zacząłem się rozglądać, gdy zza kolejnego kontuaru dobiegł głos: „słucham”. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę go zignorować, a przecież nie potrzebowałem pomocy. Zwróciłem się do mężczyzny i powiedziałem z uśmiechem „ale ja nic nie mówiłem”. „Nie szkodzi” – odparł tamten – „i tak musi mi pan powiedzieć, czego pan potrzebuje”.

„A czy mam panu pokazać przepustkę?” – nie mogłem oprzeć się, by nie dać lekkiego pstryczka – „bo oprócz rejestracji, gdzie ją otrzymałem, sprawdzano mi ją już dwa razy”. „Oczywiście” – odparł, więc podałem zieloną karteczkę. Miałem też przygotowaną odpowiedź: „szukam czytelni, gdzie mógłbym obejrzeć książki, albumy fotograficzne”.

Poinformował mnie, że z moją przepustką mogę w zasadzie skorzystać tylko z czytelni głównej. I że powinienem zaglądnąć tam do działu „sztuka”, znajdującego się na galeryjce. Jeszcze zademonstrował mi sposób na przeszukanie katalogu, czego wysłuchałem cierpliwie, nawet jeśli nie było mi to potrzebne. Chciałem wreszcie dostać się do jakichś półek z książkami, im większych, tym lepiej. Szedłem korytarzem, a obok przesuwały się drzwi, prawie wszystkie z napisami „przejście służbowe” albo z nazwami działów, które brzmiały dumnie, bez których biblioteka z pewnością nie mogłaby się obejść, a które mnie kojarzyły się raczej z rozbudowaną organizacją. Byłem sam i zastanawiałem się, czy za chwilę nie pojawi się kolejny pracownik, który sprawdzi moją przepustkę i zainteresuje się nieodwołalnie tym, czego mogę potrzebować.

Dotarłem do czytelni głównej i stanąłem nieśmiało w wysokich drzwiach. Byłem pewien, że siedząca na podwyższeniu kobieta odezwie się do mnie „proszę” albo „słucham”, ale nic takiego nie nastąpiło. Zrobiłem krok naprzód, potem jeszcze jeden. Nic. Skręciłem w prawo i wkroczyłem na schody prowadzące na galerię. Mogłem iść tak wolno, jak chciałem i rozglądać się bez ograniczeń. Nikt mnie nie obserwował, może oprócz kamery, ukrytej w zwisającym ze ściany, jak wielkie grono, czarnym obłym kształcie. Stanąłem i nabrałem powietrze w płuca, chcąc wchłonąć tę przestrzeń, w której od setek lat unoszą się najznamienitsze myśli ludzkie, ulatujące z kart ksiąg ustawionych na półkach wokół.

Między dziełami o filmie oraz o teatrze, gdzieś tam, powinna się znaleźć fotografia. Nie było jej. Ale przecież nie przyszedłem tu czytać, nie dziś. Rozglądałem się po czytelni próbując odczuć jej nastrój. I zdecydować, czy mógłbym tu zrobić jedno zdjęcie? Potrzebowałem usiąść na dole, za którąś z ławek, zabrałem więc z półki Teatr ogromny Schillera, grube tomisko tekstów wszystkich Grotowskiego i jeszcze małą pozycję traktującą o dziennikarstwie w dobie internetu. Zszedłem na dół i dotarłem do ławy w samym środku czytelni.

Otworzyłem Grotowskiego. Sam początek, pierwsze strony, potem środek, potem koniec. Atmosfera miejsca zmieszała się z podróżami ciałem i myślą tego człowieka teatru. W książce Schillera zaciekawił mnie rozdział poświęcony krytykom teatralnym. Nie przypuszczałbym, że na Boyu–Żeleńskim na przykład, jako krytyku, pozostawia tak niewiele suchego miejsca! I ta fantastyczna opowieść o innym krytyku, który po latach aktywnej działalności otrzymał możliwość wyreżyserowania sztuki teatralnej. Z tego, co zrozumiałem, nie udało mu się przeprowadzić ani jednej próby, ponieważ brać aktorska zbyt stanowczo jęła domagać się wskazówek, które pozwoliłby zaspokoić wysokie wymagania owego krytyka, jednocześnie wątpiąc, czy takie wskazówki jest on w stanie sformułować… Dość szybko uciekł z próby po czym, ja mówią jedni, zemdlał, a według innych – rozpłakał się…

Co u mnie

Sara od niedzieli jest na białej szkole. Pierwszy raz. Przez pierwsze dwa dni było tam coś nie tak. Nie chciała o tym rozmawiać przez telefon, zresztą było trudno rozmawiać, gdyż ma kłopoty z zasięgiem. Zdałem sobie sprawę, że będzie sama rozwiązywać problemy i szukać swojej drogi. To świetnie, byle tylko dała znać, gdyby zdarzyło się coś naprawdę złego.

Miałem sen, w którym widzę Sarę po powrocie. Siedzimy przy stole, chyba przy posiłku, rozmawiamy. Przyglądam się jej twarzy i widzę, że to już nie jest ta sama osoba. Stała się doroślejsza w wyrazie, trochę więcej w niej zastanowienia, powstrzymania. A nawet same rysy są trochę inne, mniej okrągłe…

Czytam „Jaspiską wolę” Ewy Szumowskiej. Odstawiłem inne książki, ta ma pierwszeństwo. Widzę, że jest to powieść ewangeliczna. Cieszę się, bo tego właśnie mi brakuje w moim kręgu – odniesienia do prostej rzeczywistości. Prostego odniesienia (które przecież nie jest proste) do prostej rzeczywistości (która też nie jest prosta, jaka by nie była).