Z wiekiem, z czasem, jest coraz więcej do załatwienia, zrobienia, tak ogólnie, generalnie, w życiu. Są to rzeczy trywialne, codzienne, w sumie nietrudne, ale każda wymaga zastanowienia, wejścia w jakąś sytuację, rozpatrzenia za i przeciw. Kiedyś trzy rzeczy załatwiałem przez pół dnia, teraz trzeba je zrobić w 30 minut, zajmując się jednocześnie pisaniem projektu, reagowaniem na telefony, notowaniem zadań, które trzeba zrobić później (kiedy będzie trochę spokoju, he he, czyli kiedy?), dyskusją z synem, który kolejnego dnia pod rząd chce zostać zwolniony z lekcji. A propos dyskusji – już wiem, że nie należy podawać wszystkich argumentów naraz, tylko dawkować, w zależności od tego, czy druga strona ma jeszcze chęć dyskutować.
O tych sprawach, rzeczach, które trzeba załatwić, nikt już nie chce słuchać. To nieciekawe, powtarzające się jak mantra, codzienne wątki. O zmęczeniu nikt nie chce słuchać, ani o momentach chwilach radości. Człowiek na moim etapie staje się nudny, powtarzalny, skupiony na sobie, o zmęczonej twarzy, której nie podratuje wymuszony uśmiech.
Najpiękniejsze chwile interakcji z ludźmi okazują się jednocześnie bardzo męczącymi. Czy powiedziałbym kiedyś, że radość męczy? Paradoksalnie – do najszczęśliwszych chwil zaczynają należeć te, w których po treningu wieczorem, zmęczony fizycznie, gdy już wszyscy śpią, w ciemności usiądę w kuchni przy książce. Na chwilę – tyle tylko, żeby zjeść zalecany po treningu posiłek. Cisza, bezruch, żadnego ludzkiego bodźca, na który reagowałby mój układ nerwowy.