Rabat na tłumaczenie

Pani Weber tłumaczy dla całego miasteczka. Najczęściej tłumaczy przysięgle – niemieckie dowody rejestracyjne i umowy kupna sprzedaży. Oddając jej dokumenty i umawiając się na dzień następny, Józek dodaje na samym końcu rozmowy, mimochodem, jednym tchem, jedno pytanie: jaką kwotę mam przygotować? Sto pięćdziesiąt, mówi również jednym tchem pani Weber i podobnie mimochodem.

Zakup samochodu to nie byle co, święto w rodzinie, zapłacić trzeba i nie ma co się targować, pięćdziesiąt w tą pięćdziesiąt w tamtą to żadna różnica. Pani Weber mogłaby spuścić trochę, właśnie np. pięćdziesiąt, w komputerze na pewno ma gotowy szablon, tylko zmienia dane, drukuje i przybija pieczątkę tłumacza przysięgłego. Takie tłumaczenia ma w małym palcu, a nawet ją nudzą, prawdę mówiąc ma ich dość. Ale robi to dla swojego syna, a może i wnuczka, bo dziś młodzi mają ciężki start. Co z tego, że skończył studia, dwa staże, trzy języki i nawet pracował jako wolontariusz. Wyjechać za granicę nie chciał, a jak zechciał, to już przestało się opłacać. No więc niech już będzie dla wnuczka (albo syna), tak sobie myśli Józek i się nie targuje.

Józek nie wie, że syn (lub wnuczek) miał na oku świetną pracę, ale się spóźnił na rozmowę kwalifikacyjną. Zawalił, nie da się ukryć, a w takim razie powinien ponieść konsekwencje, czyli jego matka (lub babka) powinna mu cofnąć obiecane sto złotych, jakie miał dostać z jej ostatniego tłumaczenia. Ale też nie była to całkiem jego wina, bo wtedy, w wielkim mieście wojewódzkim, gdzie miał się stawić na rozmowę, władze zaplanowały akurat remont dwóch największych ulic. Nie jeździły tramwaje, a autobusy – bardzo okrężną drogą. Syn (wnuczek) nie wziął taksówki, bo w domu się nie przelewa, a jego matka (babka) nie bierze za tłumaczenia aż tyle, że on się mógł taksówkami rozbijać.

Wygląda więc na to, że Józek nie tylko wesprze polsko-niemiecką rodzinę, ale i poniesie konsekwencje lekkomyślnie zaplanowanego remontu, nad którym pomstowała lokalna prasa, której Józek nie czyta. Nawet gdyby czytał, to by się nie domyślił, że ma z tym związek, więc tak czy inaczej, na rabat nie mógłby liczyć.

Pewnie pani Weber miałaby niższe stawki, gdyby pracowała gdzie indziej, nie jako nauczycielka. Wtedy jej tłumaczenia dowodów rejestracyjnych i umów traktowałaby jako hobby, a nie znaczące źródło finansowe. Lecz dyrektor szkoły właśnie dlatego ją zatrudnił, bo wiedział, że jest tłumaczką przysięgłą i w razie nasilenia żądań nauczycieli a nawet strajku, przynajmniej ona nie będzie roszczeniowa. Wszyscy wiedzieli, że tuż przed lekcjami lub zaraz po lekcjach przyjmuje potrzebujących tłumaczeń, a sądząc po stawce nie było jasne, która praca była jej główną, a która dodatkową. Zresztą sam dyrektor również jeździł samochodem z Niemiec i otrzymał znaczący rabat na tłumaczenie.

Wracając do syna (wnuczka), nie był on całkiem niezaradny. Każde sto złotych zarobione na tłumaczeniu przez matkę (babkę) inwestował w fundusze inwestycyjne i spodziewał się, że kiedyś wynagrodzi jej to wsparcie. Najpierw, oczywiście, postarałby się o samodzielne mieszkanie, potem mały domek na działce rolnej zamienionej na budowlaną, nowy samochód, bo starych nie opłaca się już dziś kupować. Auta z Niemiec wnuczek by nie ściągnął, nie. Nawet, jeśli jego matka (babka) dałaby mu sto procent rabatu na tłumaczenie.

Wyobraźnia Józka nie sięgała tak daleko, by podejrzewać syna (wnuczka) pani Weber o tak szerokie plany. Józek nie podejrzewał, że płacąc o pięćdziesiąt złotych więcej zwiększa zdolność inwestycyjną swego kraju. Pod warunkiem oczywiście, że syn (wnuczek) inwestował w rodzime instytucje inwestycyjne. Co zresztą jest bardzo wątpliwe.

Zadania domowe

– Czy możemy oglądać bajkę?
– A opowiadania napisane?
– No nie…
– To pisać…!

 

S:
Loklaniem przybrotryk perczydełkiem porbędzie się korotolinów.

Komietralny spomiekietnik olmiętował przybiermek i portomaniał z zamietowania.

Zamieloszkolny olokot bomieletał porkientarem aż się kompalnie przygmiertolował.

Wormiestrzate pelkotoki poromieszkały colmekiem, łamielowały pokpoje.

 

B:
Dawno temu żył sobie kurczak mały i biegał po podwórku a świnka mówiła mu oj nieładnie kurczaczku przez ciebie krowa znosi jajka a kura daje mleko.

 

– W porządku, możecie oglądać, dwadzieścia minut.

 

Sara tekst

 

Beni tekst

To zupełnie nieistotne

To zupełnie nieistotne, zupełnie.

Kiedyś akcyzę za samochód sprowadzony z zagranicy można było zapłacić na miejscu w urzędzie celnym (pewien bohater opisał to w tekście Dziewczyny z agencji). Teraz boksy kasowe stoją martwe, szyby mają zasłonięte starymi roletami. Dziś, po złożeniu wniosku, pobiera się wycinaną nożyczkami małą karteczkę z koszyczka stojącego na stolikach w poczekalni. Kartkę nr 2 otrzymuje się od bardzo miłego urzędnika celnego, który wyjaśnia, że teraz wpłaty dokonuje się przelewem. Gdzie? Gdziekolwiek – na poczcie, przez internet, gdzie kto chce. Na pewno nie w urzędzie.

Opłacenie podatku akcyzowego jest konieczne, by zarejestrować pojazd i móc nim jeździć. Czasem, ale tylko czasem, zależy nam na tym, by móc jeździć jak najszybciej. Dlatego czas oczekiwania na zaksięgowanie kwoty na koncie urzędu celnego trwa średnio tylko trzy dni.

Wacek ma wszystko, żeby dokonać przelewu przez internet. Loguje się na swoje konto w mBanku i wpisuje nazwę odbiorcy, numer konta, kwotę oraz wypełnia pole „tytułem” dokładnie tak, jak mu polecił urzędnik. Wypełnia to, co trzeba, tak jak zawsze, kiedy robi przelew. I kiedy klika „wyślij” sprytny portal mBankowy w ułamku sekundy oblicza, że ten numer konta należy do jaśnie najwyższego urzędu skarbowego lub tym podobnego. I, że, w takim razie, nie będzie tak prosto.

Pojawia się teraz o wiele bogatszy formularz, w którym Wacek musi zaznaczyć odpowiednie symbole, okresy, daty. Jakie okresy? Jakie symbole? Wacek konsultuje się z konsultantem który stwierdza, że wszystko, co potrzebne, Wacek powinienem otrzymać od urzędnika i że inaczej nie da rady. Nie da rady! Biedny konsultant ostrzega Wacka, że za jego drobne sugestie co do wypełnienia formularza odpowiada i tak Wacek. Wacek się boi, ale próbuje. Wymyśla różne symbole i daty, ale wtedy nie ma gdzie wpisać numeru konta (który pobrał z koszyczka w poczekalni). A jak pojawia się okienko do wpisania numeru konta, to dalej nic już nie działa.

Wacek mówi biednemu konsultantowi, co myśli o mBanku, nadmieniając, że to nie jego (konsultanta) wina, że on (Wacek) tak myśli.

Kiedy tak patrzę na tę sytuację przypomina mi się wczorajsza próba spektaklu Hanocha Levina „Płomień żądzy” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, w Teatrze Bagatela (tytuł oryginalny: „Jakiś i Pupcze”). I tak mi się nachalnie przypomina zdanie wypowiadane przez jedną z postaci, akurat swata, który miotając się między młotem a kowadłem (rodziną pani młodej i pana młodego) zatrzymuje się nagle i wypowiada przez zaciśnięte zęby słowa: „jak ja was wszystkich nienawidzę”.

Ale i to nieistotne.

Zawsze razem

Wstałem nad ranem, to znaczy dwie godziny przed wschodem. Ale tylko po to, żeby pójść do kibelka. No tak się dzieje, gdy przed snem, dłubiąc na komputerze wypije się buteleczkę piweczka. No nieważne, chodzi o to, że zaglądnąłem przy okazji do dzieci. Jedno śpi wyprostowane, drugie skulone. Ale oboje pod kocem i dobrze, bo rano nie będą marudzić, że zziębnięte. I tak mi przyszło do głowy, że tylko jedna rzecz mi przeszkadza, że nie będziemy razem zawsze.

„Być zawsze z dzieckiem!” już słyszę wołanie o pomstę Wieśka „czekaj, dzieci by cię za to błogosławiły!”. No wiesz Wiesiek, nie chodzi o to, że mielibyśmy być ze sobą zawsze. Pewnie, że nie. Chodzi mi o to, że one… a my, a ja… no tego, wiesz. „Człowieku, one nawet nie będą takie same, chciałbyś, żeby na zawsze takie małe…?” No nie, oczywiście. Ja wiem, że rosną, zmieniają się… „No właśnie, to są i tak już inni ludzie, niż kiedyś”. No tak, ale my to ciągle jesteśmy my. ”Tak ci się tylko wydaje, bo masz pamięć i widzisz, że to niby to samo dziecko, ale to jest ciągle inny człowiek”.

Zacząłem dyskusję z Wieśkiem przed piątą rano i dyskutujemy już w sumie siedem minut. To niedobrze wróży na resztę dnia, który zresztą się jeszcze nie rozpoczął. Chyba dam spokój, powiem, że Wiesiek masz rację i że idę spać. Co więcej, jestem przekonany, że Wiesiek dobrze wie, o co mi chodzi, dlaczego więc on mi nie przyzna racji? Mógłbym mu powiedzieć wtedy Wiesiek, pierwszy raz przyznałeś mi rację, chodźmy spać.

Nie nie nie, trzeba to przerwać, tylko jak skończyć, jak wybrnąć, skoro już się raz zaczęło dyskusję z Wieśkiem.

Pisanie nocą

O czym może być książka pisana nocą?

O tym, że zawsze za pięć dwunasta, po drugiej stronie ulicy, gaśnie neon. Czerwony, z niebieskim przybraniem. Neon świecił już za naszego pradziadka, którego pytaliśmy, dlaczego wieczorem nie zapala światła w pokoju. „Mam neon” mówił i odmierzał sobie kilka kropel aloesu, które potem zapijał herbatą.

O świerszczach, które grają wieczorem gdy tylko przeczuwają najgorętszy tydzień.

O oczekiwaniu na sen, którego nigdy nie udaje się zauważyć. 

O smsach do dziewczyny śpiącej obok, szeptem, by jej nie obudzić.

O wędrówkach w strasznych snach, aż szczęśliwych.

O prośbach o przebaczenie.

Dziewczyna na tle zniszczonego domu. Poezja. fot. Piotr Kubic

Pani od nauczania początkowego

Chomik zmarł wieczorem we wtorek. Następnego dnia mama Jasia i tata zrobili mu pogrzeb. Jasiu stał w szkolnym plecaku i swetrze, gotowy do szkoły i patrzył, jak tata kopie dołek w ogrodzie. Potem Jasiu poszedł chlipiąc po drodze do ramienia taty. Nie jechali samochodem, bo tata twierdził, że Jasiu ma się uczyć jak chodzić na piechotę do szkoły i że to skandal, żeby wozić dziecko osiemset metrów, kiedy Jasiu ma dwie nogi, które wyglądają na całkiem zdrowe. Że cały Jasiu wygląda na zdrowego i nie zaszkodzi mu przejść osiemset metrów. Że to tylko osiemset metrów to tata dokładnie zmierzył za pomocą licznika w rowerze.

Tamtego ranka zaczął Jasia boleć brzuch. Bolał też w środę rano i w czwartek, zawsze kiedy wyruszali do szkoły. W piątek Jasiu nie poszedł do szkoły, to znaczy poszedł, ale nie został. Tata i Jasiu siedzieli w korytarzu przy otwartym oknie, bo Jasiu twierdził, że lepiej się czuje na świeżym powietrzu, które jednak niewiele pomogło. W domu Jasiu opowiedział, jak pani kazała mu być cicho, kiedy chlipał, a kiedy dostał czkawki, to właśnie wtedy zadzwoniła do mamy. Jasiu twierdził, że pani na niego krzyczy, ale tata tłumaczył mu, że pani jest nauczycielką już trzydzieści lat i że od prowadzenia lekcji głos nauczycielom robi się taki, że wydaje się, że ciągle krzyczą. A pani przecież jest bardzo miła i ciągle się uśmiecha. Na pewno chce ich dobra, ale musi nauczyć, że pierwsza klasa to nie przedszkole ani zerówka.

W sobotę przyjechali przyjaciele taty i uśmiechali się oraz kiwali głowami ze zrozumieniem na historie z chomikiem i bolącym brzuchem. W poniedziałek Jasiu nie poszedł do szkoły. W czwartek do jego domu zapukała pani. Mama otworzyła drzwi i pani przeprosiła, ale akurat przechodziła obok i postanowiła zapytać o Jasia, którego nie widziała od kilku dni. Usiadły w kuchni, podczas rozmowy pani rozglądnęła się i pomyślała, że kuchnia wygląda czysto i ładnie, szczególnie jak na moment niespodziewanej wizyty. Mama wyjaśniła, że odkąd Jasiu został w domu i czyta książki, ból brzucha się nie pojawia i że w przyszłym tygodniu z pewnością będzie dobrze i zaprowadzą Jasia do szkoły.

Nagle gdzieś obok jakby ruszyła maszyna. Zaczęło się od powolnego terkotania, które potem nabrało rytmu. Mama mówiła dalej jakby niczego nie słysząc i w końcu pani od nauczania początkowego, nie mogąc powstrzymać ciekawości, zapytała, czy może skorzystać z toalety. To drugie drzwi na prawo. Przechodząc obok drzwi na lewo zobaczyła za matową szybą duży kształt pochylający się i wznoszący.

Zerknęła do kuchni, a tam mama właśnie zalewała kawę i herbatę (mama nie pija kawy). Otworzyła więc szybko drzwi do pokoju i zobaczyła  kołowrót sięgający od podłogi do sufitu, w którym biegł wielki chomik. Przebierał łapskami po drabiniastej bieżni, a kołowrót kiwał się i przesuwał na niebieskim dywaniku, ślizgającym się rytmicznie po jasnobrązowych panelach.

Mama odstawiając czajnik usłyszała szybkie kroki damskich obcasów na pokrytych kafelkami schodach w korytarzu. Potem trzask drzwi i zgrzyt furtki. Zdążyła jeszcze wychylić się przez okno i krzyknąć, że bardzo przeprasza i że to do chomika niepodobne, bo zwykle cały dzień śpi. Pani, biegnąc ulicą w dół, pokazała ręką, bez odwracania się, że zapomniała zakupów w sklepie.

Nowe BMW jak stary, złamany ząb

Mój znajomy pomyślał, że będzie jeździł nowym BMW. Ale nie chciał wydawać dwustu tysięcy złotych, wybrał więc formę finansowania, która nazywa się leasing. Jak w końcu wsiadł do takiego auta, to się cieszył, nietrudno sobie wyobrazić. Zresztą hasło firmy brzmi właśnie jakoś tak: „radość z jazdy”.

Cieszył się i ja też bym się cieszył, jak bym w końcu wsiadł i jechał. Cieszyłbym się, widząc różne kontrolki, jak się zapalają i gasną, bo nawet kontrolki firma BMW potrafi tak zaprojektować, żeby sprawiały przyjemność, kiedy mrugają. Było to na początku wakacji, w drodze na północ Polski, kiedy jedna kontrolka zapaliła się i nie zechciała gasnąć. Gdzieś pod Częstochową zdaje się, tak sobie przypominam, a opowiadała mi o tym jego żona, zauważył, że jedna kontrolka nie gaśnie, a jej świecenie nie jest już takie przyjemne, jak na początku. Zajechał więc do pierwszego lepiej wyglądającego warsztatu, bo po pierwsze stać go na dobrze wyglądający warsztat, a po drugie polubił BMW. Mechanik w warsztacie stwierdził, że trzeba dolać płynu do chłodnicy i na razie można jechać dalej, ale nie za daleko, i że trzeba oddać BMW do serwisu, zwłaszcza, że jest na gwarancji.

Nie dowiedziałbym się o tym, gdyby mój znajomy nie miał żony dentystki, i gdyby w połowie września nie złamał mi się ząb. U dentysty jest trochę jak u fryzjera, rozmawia się, jasna sprawa, bo jest czas i okazja, tyle tylko, że dentysta może sobie pozwalać na dłuższe monologi, w przeciwieństwie do fryzjera, u którego mówi zwykle klient. Na początku wizyty przyznałem, że zamierzam wymienić moje pełnoletnie BMW na inny samochód, a dentystka zapytała mnie, czy kolejnym autem też będzie BMW?

Nie miałem możliwości od razu odpowiedzieć, bo u dentysty rozwiera się raz szczękę a zamyka – i po kilkunastu minutach. Co mogłem robić, to słuchać, i słuchałem. Że teraz inne kobiety, te w biurach obsługi klienta, w serwisie jak i w centrali, śmieją się z jej męża, bo on pisze im całe elaboraty o tym, jak minęły wakacje, a on, zamiast jeździć nowiutkim BMW, dostał w zastępstwie starego, w którym musi zmieniać biegi, a tego nie robił od lat. Że dwa miesiące naprawiać BMW to nie jest zgodne z kartą gwarancyjną, a one mu odpisują, że co prawda naprawa ma trwać najwyżej dwa tygodnie, ale pod warunkiem, że części zamienne są dostępne, a tym razem tak się składa, że dostępne nie są. On im odpowiada, że mogą wyjąć potrzebną część z nowego samochodu, który stoi w salonie i włożyć do jego auta, bo przecież dwa miesiące naprawy to brak radości z jazdy u klienta oraz wstyd dla firmy (tak, naprawdę tak im napisał!) Ale na takie propozycje nie dostaje już odpowiedzi.

Poza pisaniem elaboratów niewiele może zrobić, bo auto tak naprawdę nie należy do niego, tylko do banku. Przecież wziął je w leasing. A w banku nikt nie sprawdza, czy on ma radość z jazdy, tylko czy płaci co miesiąc. I on płaci!

Oddech lata…?

Tatry z Pyzówki fot. Piotr Kubic

– Przeczytałem, co nagryzmoliłeś na blogu.
– O…
–…i mam jedno pytanie…
–…słucham…
–…nie słuchasz, udajesz, że słuchasz…
– …bo się spieszę.

Szarpałem się z zamkiem auta, próbując się nie szarpać. Auto nie jest nowe, w zasadzie jest stare, mogłoby uczestniczyć w imprezach takich, jakich reklamę widziałem w sobotę we wsi koło Dobczyc: „wstęp od dwudziestu jeden lat”. Szarpałem się, bo zamek czasem się przycina, a próbowałem się nie szarpać, bo szarpanie może pogorszyć sytuację. A wtedy moje spóźnienie z pewnością się powiększy i na samą myśl o tym zaczynam szarpać mocniej i koło się zamyka. W takiej chwili naszedł mnie Wiesiek i oczywiście on gada swoje, a ja próbuję robić swoje.

– No więc powiedz mi kochanieńki skąd wiesz, że to jest oddech lata? Tylko nie ściemniaj, że to jest po prostu oddech lata taki, jak latem, no wiesz o co mi chodzi, pod koniec czerwca albo w lipcu. Z tego, kochanieńki, już niewiele zostało, nic nie zostało powiedziałbym. Ale tobie ciągle w głowie oddech lata, choć nic już nie pachnie tak, jak prawdziwym latem. To, że jeszcze kalendarz mamy letni, to o niczym nie świadczy. Nic też dziwnego, że tak lekko wieje, będzie jeszcze wiało, oj będzie. A tobie się w głowie roi, wydaje ci się, to się nazywa, mówiąc psychologicznie, projekcja. Ja wiem, że chciałbyś, że ci się marzy, nie możesz się pogodzić, to widać aż nazbyt wyraźnie. No chyba nie myślisz, że tego nie widać. Widać widać. Ale, kochanieńki, taka jest kolej rzeczy, trzeba ją przyjąć spokojnie. Lata, takiego jak było, już nie będzie.

Wiesiek pewnie idzie do pracy. Ja też. Szczęście, że nie jest nam po drodze. Kiedy zamek puści, będę mógł wsiąść, odjechać i uwolnić się od Wieśka. Krytyk artystyczny się znalazł. W końcu odkrywam, że mogę włożyć klucz do zamka po stronie pasażera, tamten się łatwiej otwiera. Obchodzę samochód w koło a Wiesiek dalej terkocze. Zanim wsiądę odwracam głowę i podnoszę w stronę słońca. Słońce za szybą auta już nie jest takie samo.

– No i powiedz, powiedz, dlaczego twierdzisz, że to ciągle oddech lata?
– Bo jest ciepły, głupcze.

Wsiadam i odjeżdżam.

Słabnący oddech lata w nasze twarze

Wiatr ciągnie polem przy ziemi. Opływa pręty ogrodzenia, opływa balustradę schodów. Zawija za rogiem. Resztki oddechu lata lato wydmuchuje prosto w samotną twarz pewnego człowieka, który przystanął w cieniu domu. Niepotrzebnie w cieniu. Słońce nie jest już tak gorące. Przystanął w cieniu, bo szedł z podwórka na ganek. W połowie drogi, trochę dalej, tuż przed gankiem, dopadł go oddech lata. Jego resztki. Już nie tak silne tylko słabnące, może z rezygnacją, albo powoli, naturalnie, bez zdziwienia. Przecież taka jest kolej rzeczy.

Słońce wzeszło krwawo. Powtórka z lekcji przyrody

Słońce wzeszło. Krwawo, rdzawo. Tak samo jak w czerwcu i lipcu. Prawie tak samo.

Nas nie oszuka. Uczyliśmy się geografii, fizyki, trochę astronomii. Wzeszło nad domem Kwiatkowskiego. A w czerwcu wschodziło u Murawskiego. Różnica jest spora. Teraz słońce wschodzi zupełnie gdzie indziej. Już mniejsza o to, gdzie zachodzi. Na samym wejściu się spóźnia, tak przynajmniej dwie godziny. Wcześniej też ucieka.

Słońce chce być z nami coraz krócej. „Mam gdzie indziej więcej roboty”, tak się tłumaczy. Wszyscy tak się tłumaczą, kto dziś nie ma więcej roboty? Wiemy, że słońca nie da się powstrzymać, uczyliśmy się trochę astronomii. A z lekcji przyrody wiemy, co to oznacza. Żółte i czerwone liście na przykład. Na samym początku to nawet przyjemne, ale potem spadają i zostawiają nagie gałązki, gałęzie, konary, całe korony. Chodzimy wśród szeleszczących liści, ale też krótko, do pierwszego deszczu. Który musi nadejść i szybko nadchodzi. Potem liście zmieniają się w bryję, jeśli się ich zawczasu nie posprząta. Wszystko zmienia się w bryję, nawet bielutki śnieg. Niektórzy mówią, że zima to jedna wielka bryja, ja wolę powstrzymać się od oceny. Wolę o tym nie myśleć.

W samym centrum bryi, w największym kryzysie, słońce opamięta się wreszcie, mam nadzieję. Do tej pory tak było, lekcje przyrody podtrzymują nas na duchu. Trzeba dobić do dna, by zobaczyć, że za dużo się pracuje. Wtedy zaczyna się wracać. Mówię mu o tym teraz, ale nie chce słuchać. W końcu samo zobaczy.

Pejzaż, fot. Piotr Kubic