Bezlitosna wiosna

W spektaklu Lot nad kukułczym gniazdem, w drugiej części, opisywane są historyczne już dziś metody leczenia psychoz. Leczenia – to trochę dużo powiedziane. Raczej – metody tłumienia, tłamszenia, niszczenia tego, co pozostało w człowieku, a co u psychicznych rozrosło się do nienormalnych rozmiarów. Chodzi o elektrowstrząsy, lobotomię. Ale nie jest wymieniany pewien sposób, który, że tak powiem, stosuję na sobie, mimo woli.

Otóż chorym psychicznie podawano insulinę, aby wywołać hipoglikemię z drgawkami. Kiedy dowiedziałem się o tym sposobie, byłem już diabetykiem. Miałem też za sobą kilka epizodów utraty przytomności z drgawkami. Pamiętam, że po każdym z nich byłem przygaszony, miałem zwolnione myśli, obniżony nastrój. Mówiąc krócej – byłem spokojniejszy, a stan ten utrzymywał się przez tydzień, dwa. Tak, to działa!

Życie układa się falami. Fala pobudzenia, euforii, stanu hipomaniakalnego nierzadko kończy się… spektakularnie, tak to nazwijmy. Jak napięcia skorupy ziemskiej doprowadzają do trzęsienia ziemi, albo nabrzmiała w głębinach lawa wreszcie wydostaje się na zewnątrz w erupcji wulkanu.

Czekam więc, jak to się skończy. Choć wiosna przygasła ostatnio i grubą powłoką chmur zdaje się naśladować najbardziej nijakie dni przedzimia, jednak żyje, pulsuje niewidocznie, pompuje w nas niespokojne medium, ślepo i niecierpliwie posuwające w stronę walki, pasji, szału, awantury, wrzasku, widowiska, pyskówki, nawet bójki, wariactwa – z tej zieleni, tego wiatru, który mocny a nie zimny, wygina zalistnione świeżą zielenią gałązki, drapiące, gnące się z nieubłaganej radości, przed którą nie ma ucieczki.

Instrukcja

Chłopak nie uśnie dopóki matka (albo ojciec) nie położy się obok niego. Potem chłopak przytula się na moment, po czym mówi: odwrócę się do ściany na chwilę. Po pięciu sekundach rozlega się jego równy oddech. To jeszcze nie ten sen. Za pół minuty, może minutę, chłopak odwraca się i znowu przytula. Potem bierze rękę ojca (albo matki), kładzie ją sobie na piersi i przyciska swoimi rękami. Tak odwraca się do ściany mówiąc: jest mi dobrze. I powoli zasypia. Teraz można delikatnie spróbować wyciągnąć rękę, obserwując reakcję chłopaka, słuchając jego oddechu. Na koniec okrywamy go kocem i zostawiamy.

Nie ma prawa grać na pianinie

Jest wieczór. Wieszam pranie. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem wieszałem pranie. Kto zwykle wiesza pranie…?

Nie powinienem pytać. Powinienem raczej napisać: ktoś inny na co dzień wiesza pranie.

Ale zaraz. Przecież wiem, kto zwykle wiesza pranie, dlaczego więc nie napisać – kto?

Bo tym razem nie chodzi o to, kto wiesza pranie, tylko że nie robię tego ja.

Przewrotne. W ten sposób skupiam się na sobie, nawet jeśli to nie ja wieszam pranie. A to żadna zasługa. I to jest co najmniej dziwne. To nie fair. Ha, to nie jest dziwne, to po prostu egocentryzm.

Chciałem wieczorem grać na pianinie, lecz potknąłem się o miskę z praniem do wywieszenia. Potem okazało się, że aby je wywiesić, muszę złożyć to pranie, które zajmowało suszarkę. Bo nie było wolnego miejsca. Złożyć to nie tak łatwo, złożyć – nie tak hop siup. To posegregować na cztery osoby, włożyć do szafy każdej z nich, na półkę, do szuflady. Niosę pranie do pokoju, a tam sterta prania do prasowania. Psia kostka. I jak tu grać na pianinie…

Pianino w ogrodzie fot. Piotr Kubic

Zmartwychwstanie

Od trzech dni czarne wieko zamykało się nad nim, nie domykając się całkowicie. Co prawda nie wyglądało na to, że się domknie, ale to ciągłe zamykanie było fatalne. Podpierał wieko ręką i odpychał, ale sił starczało mu na krótko, i znów opadało. Przeziębienie. 

Z przyciężkim wiekiem nad sobą włóczył się od domu do pracy, zajęcia do zajęcia, od spotkania do spotkania. Przysiadał w kącie, przymykał oczy na pół minuty czekając na czerwonym świetle, drzemał piętnaście minut między jednym telefonem a drugim. Wieko stawało się lżejsze na jakiś czas, na chwilę.

Zmartwychwstanie poczuł dziś, na huśtawce. Pojechał wieczorem na przejażdżkę rowerową z dziećmi i na placu zabaw, przez przypadek, usiadł na huśtawce. Chciał odpocząć… zabujał się.

Właśnie zachodziło słońce; niebem, między blokiem a budynkiem zamkniętej w niedzielę szkoły dążyły niepostrzeżonym, posuwistym krokiem, rozciągnięte pierza chmur. Na placu zabaw, czyli tu, na ziemi, pusto; dwie mamy, gaworzące, oddalały się, pokrzykując na dwóch małych synków biegnących kołyszącym się krokiem.

zachód w gęstej zabudowie

Tam, o zachodzie słońca, wieko zaczęło ulatywać. Teraz, kiedy jest w domu, na zewnątrz już ciemno, a wewnątrz jego duszy – jasno. Słyszy, jak z łazienki dobiega głos synka, który może po raz pierwszy w życiu zaśpiewuje się piosenką. Jak to się stało, że się zaśpiewuje, nie wiadomo, z punktu widzenia rodzica to po prostu przypadek, choć przypadków nie ma. Szczególne, że całe miesiące starań nie przyniosły efektu i syn nie zaśpiewał, a śpiewa właśnie teraz i to jak! Wystarczy posłuchać dwóch, trzech wersów. Zmartwychwstanie. Jak je sprawić, na zawołanie, nie wiadomo. Pozostaje nadzieja, gdy opada wieko, tym większa radość, gdy przejaśnieje.

Kiedy lepiej już nie będzie

Babcia siedziała na ganku. Był upalny dzień. Lato. Chodziła z trudnością, a z ganku na podwórko było pięć schodków. W zbiorze slajdów mam jeden, na którym babcia i dziadek schodzą na podwórko z walizkami, a tam czeka na nich ciemnoniebieski fiat 125p. To ojciec miał ich zawieźć na stację kolejową, jechali na wczasy. Teraz wiem, że to był ich ostatni samodzielny wyjazd.

Zastanawiam się co myśli i jak czuje się człowiek, który wie, że lepiej już nie będzie. Jak mierzy się z myślą, że będzie tylko gorzej. Podejrzewam, że sam, wewnętrznie, nocami, zmaga się bez romantyzmu.

Z ganku widać było sąsiednie podwórka, gdyż od naszego oddzielała jest druciana siatka. Wtedy wszystkie ogrodzenia były z takiej siatki, mało kogo stać było na ekstrawagancję czegoś innego, zresztą nawet nie wiedzieliśmy, co to ekstrawagancja, a jeśli podejrzewaliśmy, to z myślą, że nas na nią nie stać. A gdyby było stać, to i tak postawilibyśmy siatkę, bo mieć albo zrobić coś innego niż wszyscy, to był obciach. Co jeszcze ciekawe, to były czasy, kiedy ze wszystkimi sąsiadami byliśmy spokrewnieni.

A jednak podwórko sąsiada z północy, ta jego dalsza, północna granica, nie była wyznaczona siatką. Tylko białym murem z wapiennych kamieni. Babcia mogła go widzieć ze swojego stanowiska na ganku. Czasem, rzadko, potrząsała głową w tamtą stronę i z dobitnym spokojem komunikowała: „chciałabym już tam być”. Czułem się zobowiązany zaprzeczać i bagatelizować jej myśl. Ale dziś pamiętam moje wewnętrzne uczucie, że nie mam prawa, mocy, by naprawdę jej zaprzeczać. Nie tylko dlatego, że brakowało mi konkretnych słów, argumentów. Też dlatego, że ona najprawdopodobniej wie, albo czuje coś, co ją upoważnia do takiego stwierdzenia, życzenia. A ja o tym czymś nie mam pojęcia. I znowu bagatelizowałem, ten ostatni raz, gdy wyjeżdżała z podwórka samochodem jako pasażer, i przez otwarte okno mówiła: już tu nie wrócę.

Co jakiś czas, co kilka lat, powracają mi jej słowa. Badacz, eksplorator, nie może pozostawić, porzucić kwestii niewyjaśnionej. Nawet, jeśli przeważnie udaje mu się traktować ją z obojętnością. Za każdym jej powrotem mam wrażenie, że jestem coraz bliżej zrozumienia mojej babci. Ostatnim razem było to w momencie, kiedy zobaczyłem właśnie ten widok:

pola Wyżyny Miechowskiej fot. Piotr Kubic

Pomyślałem, poczułem, że wśród tych pól mógłbym zostać i nie byłoby mi żal. Że, powoli, zaczynam nie chcieć…

Za podwórkiem sąsiada z północy, za murem z białych kamieni, jest cmentarz.

Moje miejsce

„To jest dom, to miejsce, w którym mógłbym mieszkać”. Zatrzymałem samochód, żeby sfotografować wierzby stojące w dwóch rzędach, w dolinie, podświetlone z tyłu niskim słońcem. Wracając do auta popatrzyłem na dom z białej cegły. Stał cichy, samotny – bez obejścia, bez stajni, stodoły, bez nawet śladu ogrodzenia. Za nim, w stronę lasu, wznosił się ostro pagórek, tak nagle, że wyglądając z okien na parterze można było dostrzec zapewne tylko trawiasty stok, w odległości już kilku metrów. Wokół ani śladu zwykłej, gospodarskiej aktywności – żadnych narzędzi, wiader, pojemników. Trawa nie wydeptana. Otoczenie domu zamykało się w rzędzie dużych drzew z lewej strony, za którymi stało gospodarstwo sąsiada. Zaś z drugiej strony przechodziła polna droga prowadząca pod las, wzdłuż niej znów rząd wysokich drzew.

Przy ścianach domu znalazły swoje miejsce młode drzewka. Tak blisko ścian, że gdyby ktoś w domu mieszkał, na pewno nie pozwoliłby, żeby odrosły od ziemi. Jedno z drzew zagradza podwójne, szerokie drzwi garażu, zarośnięte trawą. Na drzwiach wisi kłódka. Szyby w oknach są całe, choć z ram złuszczyła się niemal zupełnie farba. Były białe, kiedyś. W oknach – resztki zasłon, pomiędzy którymi prześwitują jakieś belki i podpory stojące krzywo. Rynny są całe, choć lekko pogięte, dach również bez widocznych ubytków.

Z balkonu od strony drogi zaczął odpadać miejscami beton, balustrada przyrdzewiała. Można by ją odnowić, podobnie jak okna. Ale bez zbytniej ingerencji, by nie sprawić wrażenia, że oto człowiek wziął tu sprawy w swoje ręce, rozsiadł się rubasznie i podporządkował sobie wszystko, co w granicach obejścia może podporządkować. Zrobił to, bo nie podobała mu się trawa taka, jak sama rośnie, krzewy jakie zwykle są i drzewa, bo urosły tam, gdzie chciały, a nie gdzie zaplanował człowiek. 

W ogóle nie ma tu granic między tym, co moje, gospodarskie, a tym, co zewnętrzne i co mnie nie dotyczy, więc nie obchodzi. Brak tu płotu z lichego, ale kształtnie wyciętego w fabryce drewna, malowanego nowoczesną farbą, przypominającą plastik. Brak zielono-pastelowej siatki ogrodzenia, brak jaskrawych odcieni drzwi, okien, dachu, ścian, brak podjazdu do garażu i kostki brukowej przed drzwiami. W tym ukrytym, cichym domu, chciałbym mieszkać. No tak, ale on jest taki, bo w nim właśnie nikt nie mieszka…

Robię zdjęcie od strony lasu i wracam do auta. Wtedy słyszę odgłos, szczęk. Na pierwszym piętrze ktoś otwiera okno balkonowe. Czekam i patrzę, aż wychodzi mężczyzna, chudy i stary, człowiek w czapce z daszkiem o wyblakłej czerwieni. Mówię „dzień dobry” i czekam, co odpowie. Możliwość w zasadzie jest jedna – zapyta mnie, co tu robię. Lecz ciekawi mnie ton jego głosu, bo widzi w moim ręku duży aparat fotograficzny, a to powoduje różne emocje.

Zaczynamy rozmawiać. Pokazuje mi, że myliłem się myśląc, że nikt tu nie mieszka, bo przecież z lewej strony jest wyraźnie wydeptana ścieżka prowadząca do drzwi. Nie sprawdzam, przyznaję mu rację. Widzę, że ponad jego głową wystaje ze ściany wspornik z dwoma izolatorami, do których zwykle dochodzą kable z energią elektryczną. Mówi, że radzi sobie bez prądu. Zimą pali w piecu i wskazuje ręką w głąb mieszkania. Na moje słowa, że mógłbym tu mieszkać odpowiada, że jest do kupienia działka tuż obok. Nie, ta działka nie jest jego.

Mieszka tu od urodzenia. Ten dom został zbudowany w 1980 roku, poprzedni nie istnieje. Nie miał żony ani dzieci. A reszta rodziny rozeszła się daleko stąd.

Cichy dom

Wszystko jest przeszłością, raczej – wyobraźnią

Wszystko jest przeszłością, bo przecież uchwycenie momentu „teraźniejszości” jest praktycznie niewykonalne… Powiedziałbym, że przyszłość, jakiej się spodziewamy, też jest już przeszłością. A ta przyszłość, która się stanie, i tak będzie inna od spodziewanej. A jaka będzie naprawdę – tego nawet nie zdążymy zauważyć, bo stanie się przeszłością w ułamku sekundy, i to na tyle ograniczoną, na ile zarejestrują ją nasze zmysły, ale i na ile zostanie zapisana w pamięci.

Dlatego z pomocą przychodzą nasze zdolności wyobraźni i projekcji. One wypełniają dziurawą jak sito percepcję oraz pamięć – wypełniają tym, co chcemy widzieć, przeżywać, doświadczać. Dlatego świat jest dla nas taki, jakim chcemy go mieć, bo jaki jest naprawdę – tego nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć…

0,6 sekundy

Nasza rodzina jedzie polną drogą, zjeżdżamy w dół i nabieramy prędkości, gdyż zaraz musimy pokonać podjazd. Odwracam głowę w lewo i widzę, jak syn pruje do przodu, ale od razu wiem, że nie wie, co robi, i choć wygląda na szczęśliwego i zafascynowanego, to nie panuje nad sytuacją. To jakoś od razu widać, w ułamku sekundy, w jednym rzucie oka, po postawie, jaką przyjął, w sposobie, jakim trzyma kierownicę, w zachwianiach roweru na nierównościach. W ciągu pół sekundy zaczynam się wewnątrz modlić, żeby przejechał jeszcze pięć metrów, a dalej już będzie dobrze. Wiem o tym, bo znam tę drogę, bo widzę jego takim, jakim go widzę.

Ale pół sekundy to za mało, by jego mózg zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Bo mózg orientuje się w sytuacji po czasie 0,6 sekundy, takie jest opóźnienie układu nerwowego. To, że nikt z nas nie odczuwa tego opóźnienia wynika z interpolacji czasowej, której dokonuje sam mózg. Pstrykając palcami nie odczuwamy opóźnienia między wykonaniem: „pstrykam”, a widokiem pstrykających palców i dźwiękiem pstryknięcia, bo mózg dodaje odpowiednie opóźnienie tam, gdzie trzeba, abyśmy nie dostrzegli rozbieżności w czasie.

To, że jesteśmy w stanie grać w pingponga, w ogóle – reagować na bodźce w czasie krótszym niż 0,6 sekundy – wynika tylko z przeżytych wcześniej doświadczeń. Mózg wie, co się za chwilę stanie, jeśli wcześniej coś takiego przeżył. Ale mój syn nie przeżył jeszcze upadku na szutrowej drodze, gdy podcięciu ulega przednie koło. I właśnie teraz widzę ten jego pierwszy raz… Rower kładzie się na bok i przyciska Beniamina, w pędzie, do drogi. Chłopak szoruje lewym bokiem po kurzu i drobnych kamieniach, na samym końcu o ziemię uderza głowa, jej lewy bok. Kask przydaje się na coś.

Chłopak podnosi się błyskawicznie i z wrzaskiem, a ja wiem, że raczej nic poważnego mu nie jest. Wiem też, że za chwilę jeszcze bardziej przerazi go pojawiająca się krew. Co czuję? Rośnie we mnie wściekłość. Tak samo, jak u mojego ojca, czterdzieści lat temu. Wściekłość dlatego, że nie potrafię zapłakać…? Że nie wiem, co zrobić z tą potworną niezgodą na to, co się stało…? Ale przecież nie mogę obwinić chłopaka, bo on nie miał szansy, bo miał mniej, niż pół sekundy…

Pejzaż pagórkowaty, wyprawa rodzinna, fot. Piotr Kubic

PS. Pozbierał się i pojechaliśmy dalej. Krwi nawet nie było…

Twórca z gorsetem

Czasem dopada mnie przemożna chęć, żeby powiedzieć „nie” wszystkim trendom w fotografii, które mogą w jakiś sposób mnie dotykać. Wszystkiemu temu, o czym wiem, że spodziewają się odbiorcy. Jak w poprzednim moim wpisie – zdjęcia, które do niego wybrałem, sprzeciwiają się zasadzie pełnego kadrowania. Ucięte stopy, ucięte dłonie, ucięte pół postaci. Na marginesie – pokłóciłem się kiedyś z koleżanką plastyczką, która wytknęła mi ucięte kończyny na niektórych moich zdjęciach. Na nic zdawały się argumenty merytoryczne – „ręka cała musi być!”. Nie miałbym się jak bronić gdyby nie to, że kiedyś zabrałeś mnie, Marcinie, do Musee d’Orsay i zobaczyłem na własne oczy obcięte impresjonistycznie kończyny w malarstwie. Argumentem tym (argumentem, że byłem w Musee d’Orsay, a nie argumentem rodzaju merytorycznego) zgasiłem ową dyskusję, jak to zwykle bywa, kiedy nie ma szansy na prawdziwe rozważania. (Dziękuję Ci Marcin. Dziękuje za tamte rozmowy, dyskusje, za Elika też…)

Nie chodzi o to, że czuję się znawcą, profesorem fotografii, krytykiem jakiejkolwiek sztuki czy kimś podobnym. Chodzi o to, że czasem tak bardzo uwiera gorset nakładany przez oczekiwania ludzkie. Że tylko ten ktoś, kto poczuł na sobie ten gorset i zrozumiał, że on istnieje, rozpozna szybko kogoś drugiego z gorsetem. Jeśli dwóch takich się spotka, to wystarczy, że mrugną do siebie okiem i już wiedzą, o co chodzi. I że raz na jakiś czas spotkają się w krzakach, np. w Parku Jordana, i zrzucą to z siebie, przynajmniej na chwilę. Okaże się wtedy, że na ten jeden moment powstanie coś, co ma swój sens, choć jest zupełnie inne; co odlatuje nieskrępowane, ku uciesze zniewolonych twórców, którzy, siłą rzeczy, muszą pozostać na ziemi.

SPN Bądźcie z nami, Ewa Pawlik, fot. Piotr Kubic

Oto zdjęcie zza sceny, z wczorajszego „Widowiska artystycznego dzieci i młodzieży niepełnosprawnej”. Zdjęcie strzelone w ciasnym fragmencie korytarza, między głowami i ramionami uczestników, przy pulpicie inspicjenta, z lewej jest wejście na scenę. W centrum – prowadząca Ewa Pawlik, wokół Zarząd Stowarzyszenia Pomocy Niepełnosprawnym „Bądźcie z nami”, z tyłu – opiekunki oraz dzieci, które zaraz wejdą na scenę. To obraz jakiegoś szaleństwa, które musi się zdarzyć, aby do skutku doszła taka impreza. Że te papiery, które trzeba trzymać w ręku, ta ciasnota korytarza, w której ubierają kostiumy dzieci, że pośpiech, stres, ekscytacja, że to wszystko naraz to kosmos jakiś, który pączkuje na trzy godziny, a potem zwija się w osobliwość, pozostającą w naszej pamięci.

Widowisko artystyczne

Dziś oszalałem. Na imprezie pt. „Widowisko artystyczne dzieci i młodzieży niepełnosprawnej” zrobiłem tysiąc sześćset zdjęć, głównie dlatego, że nie mogłem się skupić i zabrakło pod koniec sił fizycznych. Wskutek tych niedomagań doszedłem do wniosku, że lepiej częściej naciskać spust, bo jest większe prawdopodobieństwo, że złapię coś sensownego. Tryb migawki przełączyłem też na „szybki”, więc szybko się zdjęcia robiło. Szybko, co znaczy w efekcie – dużo.

Basistka fot. Piotr Kubic

Basistka

 

prowadzenie

 

Pszczółka, SPN Bądźcie z nami, fot. Piotr Kubic

 

SPN Bądźcie z nami, fot. Piotr Kubic

 

SPN Bądźcie z nami, fot. Piotr Kubic



 

O przedstawieniach teatralnych nie powinno się pisać. Podobnie jak o malarstwie, fotografii, czym tym bardziej muzyce. No chyba, że już nie ma innego wyjścia, bo samo dzieło, w postaci źródłowej, jest niedostępne. Tak jak właśnie spektakl teatralny, który istnieje tylko i wyłącznie w teatrze. Każdy jego zapis audiowizualny jest już czymś innym, niż spektaklem teatralnym.

Tak więc choć kłębią mi się w głowie różne obserwacje i wnioski, nie zamierzam ich tu rozwijać. Może choć tych kilka zdjęć, które dobierałem kierując się delikatną, wspólną linią ich łączącą. Kosmosem.

 

SPN Bądźcie z nami, fot. Piotr Kubic