Tęsknota za obecnością, pięknem niektórych ludzi.
Cieplejszy wiatr łagodzi chłody
Łaskawość losu, dobrotliwość przyrody, splot okoliczności niepewnych i nieprzewidzianych – przygnały ciepły wiatr tej nocy. Wiesiek może powie: wiatr to wiatr, co z tego, że ciepły. Niech sobie mówi, a dwie noce wstecz przeszywało nas zimno. Budziliśmy się o świcie i odczytywali na termometrze cztery stopnie. Zaś dziś? Jedenaście? I to świtem! Jeszcze – tak, jeszcze!
Szum wiatru… A gdzie świerszcze…? No niech szumi, lepszy szum, zanim zamieni się w wycie wśród bezlistnych konarów. Jeszcze nie teraz, nie od razu… Szum liści, po odejściu świerszczy, ratuje od rozpaczy. Cisza w ogrodzie nieruchomo zdumiewa, zaraz po końcówce lata. Niepokoi… Jeszcze będzie dla niej miejsce, w grudniu i styczniu.
Nie! Tu – cisza wrześniowa…! „Czegoś brak” myśli przechodzień mijając puste krzaki porzeczek. A maliny jeszcze walczą.
Czekam na sen
Tak się zdarzyło, że wreszcie, po raz pierwszy od kilku tygodni, siedzę wieczorem we własnym, domowym łóżku i czekam na sen – zupełnie bez stresu. Że zaległe zobowiązania, obietnice, prace wzięte na kark – te najbardziej palące – odpłynęły wraz z wysiłkiem, który im towarzyszył. Mogę nawet nie ustawiać budzika, co nie udawało się całymi tygodniami, również w sobotę i niedzielę. Niesamowite, że czasem można nie tylko nic nie robić, ale nie martwić się, że coś ciągle nie zostało zrobione, i nie planować szczegółowo dnia, który rozpocznie się rano, bo po prostu – wystarczy, że będę żyć, a reszta sama się ułoży.
Diagnoza premortem – Kahneman, „Pułapki myślenia”
NADMIAR optymizmu i pewności siebie może prowadzić do katastrofalnych skutków, szczególnie w przypadku planowania finansów, inwestycji, kierowania dużymi firmami. Tam, gdzie rzadziej używa się bezwzględnych, matematycznych lub fizycznych parametrów do oceny sytuacji, bo większą rolę odgrywa opinia, intuicja, doświadczenie człowieka.
Nasz świat hołduje ludziom, którzy są pewni siebie. Kahneman w „Pułapkach myślenia” wykazuje, że ta pewność siebie i optymizm prawie zawsze nie mają podstaw i nie przekładają się na wyniki w rzeczywistości. Nadmiar optymizmu i pewności siebie jest w ogólnym rozrachunku szkodliwy, to dla Kahnemana oczywiste.
Czy można jakoś przezwyciężyć nadmiar optymizmu i pewności siebie? Wynika on z cech ludzkiego umysłu, „a te można wprawdzie okiełznać, ale nie da się ich pokonać”.
Jedną metod jest „diagnoza premortem”. Polega ona na tym, że zanim podejmie się ważną, perspektywiczną decyzję, która będzie miała duże konsekwencje, zwołujemy naradę i wykonujemy pewien eksperyment myślowy: „Wyobraźmy sobie, że minął rok. Wdrożyliśmy plan, który mamy w tej chwili mamy przed sobą. Rezultat okazał się katastrofą. Dajmy sobie 5-10 minut aby krótko napisać, jak doszło do tej katastrofy” („Pułapki myślenia” str. 353).
Ciekawe, że nie chodzi o wypowiedź ustną, ale o napisanie. Bo kiedy zespół dochodzi do decyzji, zwłaszcza, kiedy wypowie się szef albo szefowa – publiczne wyrażanie wątpliwości jest odbierane jako przejaw nielojalności. A jeśli zabiorą głos tylko osoby wspierające decyzję, nastąpi stłumienie wątpliwości, co zaowocuje zbytnią pewnością zespołu. Wątpliwości muszą zostać wyrażone i poważnie rozważone przez zespół. „Główną zaletą diagnozy premortem jest to, że legitymizuje wątpliwości, a w dodatku zachęca nawet zwolenników pomysłu do zastanowienia się nad możliwymi zagrożeniami, których wcześniej nie brali pod uwagę”.
Pozory, pozory :)
W sobotę wybrałem się na krótki trening, gdyż miałem tylko godzinę, półtorej godziny czasu. Pierwsze 15-20 minut to rozgrzewka. Jadę wtedy drogą około dwóch kilometrów prowadzącą pod lekką górkę – wprost idealną właśnie dla rozgrzewki. Jednym z elementów rozgrzewki jest minuta bardzo szybkiego pedałowania. W ciągu jednej sekundy trzeba wykonać pedałami dwa pełne obroty. To się nazywa: kadencja 120 (120 to liczba obrotów pedałami na minutę).
Podczas tej jazdy wyprzedził mnie młodszy o jakieś 25 lat chłopak, jechał na rowerze trekkingowym i miał dwie nieduże sakwy. „Niezła górka, co?” – powiedział do mnie. Zdałem sobie sprawę, że mogę dość śmiesznie wyglądać – siwiejący facet na szosowym rowerze, z wyposażeniem do jazdy na długie dystanse, zawzięcie pedałujący na prawie płaskim terenie.
Bardzo cenną rzeczą, której nauczyły mnie treningi kolarskie, to nieściganie się z przygodnie spotkanymi rowerzystami. To może wydawać się dziwne i śmieszne, ale jest problemem ambitnych rowerzystów, którzy nie posiadają doświadczenia. Co więcej – tę umiejętność nieścigania się można wykorzystać w dziedzinach codziennego życia. Wygrywa ten, kto opanuje spontaniczną chęć bycia lepszym od innych, a zamieni ją w konsekwentną, sukcesywną pracę w dłuższym okresie czasu.
Podczas jazdy rowerem bardzo ważne jest to, aby realizować założony program i utrzymywać własne tempo. Treningi bywają bardzo różne, z różnym obciążeniem, różną kadencją, różnymi długościami interwałów. Podczas treningów nie jeździ się tak po prostu „na maksa”. Kto nigdy nie trenował może się zdziwić widząc, że ten, który trenuje, wlecze się jak ślimak i pozornie „mu się nie chce”. Tego rodzaju sport jest jak gra w szachy, podczas której warto przewidywać jak największą ilość ruchów naprzód. Partnerem jest tu nasze ciało, układy takie jak mięśniowy, krwionośny, oddechowy. Można od nich wiele wymagać, ale trzeba dać im również odpocząć. Koniecznie trzeba wyczuwać granicę, poza którą robi się niebezpiecznie, gdzie zacznę tracić zamiast zyskiwać, a nawet czeka mnie katastrofa.
To ciekawe, ale stosunek do własnego ciała nazwałbym szacunkiem. Podobnie jak w kontaktach z innym człowiekiem – jeśli on poczuje, że ma moją sympatię, że jestem po jego stronie, z nim – będzie chciał zrobić dla mnie wiele, i zupełnie bezinteresownie.
Dlaczego tytuł tego wpisu to „Pozory”? Bo podczas jazdy rowerem może okazać się, że ten, kto jedzie wolniej, dalej zajedzie. Bo w codzienności ciągle spotykamy się z powszechnymi opiniami, które przy bliższym poznaniu okazują się w jakiejś części nieprawdziwe. Bo nasza szybka ocena sytuacji nie tak rzadko rozmija się z rzeczywistością. Kierujemy się pozorami, bo nie mamy czasu albo możliwości zgłębiać spraw. Przeważnie uchodzi to płazem, ale czasem jest przyczyną poważnych konsekwencji.
Ostatni 139
Ostatni autobus linii 139, w kierunku Huty, na przystanku Nowy Kleparz, odjeżdża o 23:21. Tak głosi rozkład jazdy, niepodświetlony, mimo, że wpatrują się w niego zaniepokojone twarze. Ale rozkład rozkładem, czas czasem, a autobus – autobusem. A w tym wypadku szczególnie chodzi o ten autobus, ostatni.
Ulice Krakowa o wpół do północy w czerwcu można przemierzać i bez sweterka; zaiste cudowne, cudowne zaiste, za piętnaście północ, próbując się stąd wydostać. Z miasta kochanego na reklamach i placach park & ride, świetnie funkcjonujących na papierze.
Ale – ciiiiicho, cicho! Narzeka Wiesiek, nie ja. Ja absolutnie nie mogę, nie mam prawa, niewdzięczny. Kraków ciepłą nocą myśli o mnie bardziej niż kiedykolwiek, np. ten kierowca z mpk, który czeka na biegnących od drugiej strony skrzyżowania. My, ostatni pasażerowie, docieramy do zaparkowanych w dzikich krzakach samochodów, uruchamiamy milczące od dwóch dni silniki, rozpędzamy się w koleinach ulic-wylotówek, wygniecionych za dnia przez zastępy ciężkich aut. Mijając ostatnie sygnalizacje świetlne rozbiegamy się w pajęczynce podkrakowskich wiosek.
Nie za pan brat
To, co może być złudne, to twierdzenie, że z cukrzycą i insuliną można się oswoić. Niektórzy optymiści mogliby twierdzić, że można je nawet polubić. Możliwe. Ale nie wydaje mi się tak.
Oczywiście – insulina, cukrzyca – używa się tych określeń jako uosobienia – kogoś. Jakby miały rozum, osobowość, jakby dało się z nimi dyskutować, a co dopiero – polubić. Lecz cukrzyca to po prostu zjawisko przyrodnicze, dość skomplikowane. O wiele prostszym bytem jest insulina – to związek chemiczny, powodujący konkretne następstwa. Te następstwa są bezwzględne, bezdyskusyjne, niezależne od sympatii, nienawiści, pobłażania, surowości. Jedyne, co może pomóc, to chłodna kalkulacja i konsekwencja.
Bez insuliny nie da się żyć, ale mało kto wie, że nadmiar insuliny zrzuca organizm w przepaść. Ciało, lecąc, odbija się od skalnych ścian i ląduje na dnie, poobijane, bolesne, wykończone. Nadmiar insuliny sprawia, że mięśnie organizmu wykonują na nim katorgę. Nazywa się: drgawki.
Zażywanie insuliny sprawia, że nie można przestać o niej myśleć. W mózgu zachodzi ciągła kalkulacja – czy nie za dużo, czy w odpowiednim momencie, a może jeszcze nie teraz, a może szybciej. Cukrzyk nie może sobie pozwalać na dłuższą chwilę zapomnienia. Cukrzyk-marzyciel – to połączenie rokujące ciągłe problem prowadzące do katastrofy.
Najgorsze, że na cukrzycę nie można się zdenerwować. To znaczy – można – ale skutki są opłakane, czasem straszne. Wczoraj się zdenerwowałem, odpłaciła mi się podbitym okiem i szwami założonymi na powiekę. „Sorry gregory, nie umawialiśmy się na sentymenty”.
Sens wieczorem
W stronę domu. Biegną po asfalcie białe pasy. Wygina się ciemna wstęga, pełzną po niej, w dwie strony, białookie żółwie, garbate, niektóre długie, z czerwonymi plamkami z tyłu. Trzymasz myślami cienką nitkę, która, wiesz o tym, prowadzi do starego biurka w kącie pokoju, do klawiatury. Napisać kilka słów sensu, po dniu, w którym poszukiwałeś sensu.
Przedostatni zakręt, szutrowy wjazd, żelazna brama. Krótkie schodki ganku, zwykłe, wejściowe drzwi, korytarz, przedpokój. Im bliżej biurka, tym cieńsza nitka, rozsnuwa się, rozpływa między palcami. Siadasz i kładziesz ręce na klawiaturze, i nagle – pozostaje tyko pustka. „Nitka? Nitka! Sens? Kilka słów sensu?! Halo!!” Koniec.
– Co tam wypisujesz?
To Wiesiek. Przyszedł.
– Nic.
– Jak to nic. Wieczorne narzekania. Smutne. Zmęczone.
– No może tak.
– Nie no i nie może, tylko na pewno.
– Wiesiek, moje pisanie, moja sprawa.
– Twoja byłaby, gdybyś pisał do szuflady. A ty – tak na cały świat.
– I kogo to obchodzi? A kto to czyta?
– Czytają, niektórzy czytają, i sam sobie szkodzisz.
Wiesiek marudzi, jak często, wieczorem, i wiem, że nie odpuści. A miałem iść spać, ale jak iść?
– Miałem iść spać.
– To idź.
– Aaaaa, dziękuję.
– I nie pisz dziś więcej. Znaczy – nie próbuj, bo trudno to nazwać pisaniem.
– Wiesiek!!
– Nie krzycz, już po dwudziestej drugiej. A okna niezamknięte.
– Bo duszno. Spróbowałbyś zamknąć.
– Zamknij. Na deszcz się ma. Deszcz wisi w gorącym powietrzu.
Deszcz. Deszcz mnie uratował. Wiesiek zszedł na temat deszczu. Mamrotał pod nosem coś o prognozie pogody, którą teraz każdy może mieć w smartfonie, żeby mu mieszkania nie zalało, i komórki, zostawionej na parapecie. Zbliżyłem się niespiesznie do łóżka, przechylając powoli w stronę poduszki, szukając jeszcze w myśli tej nitki, która się rozsnuła, tych kilku słów sensu, dosłownie jednego zdania, które miałem napisać.
Kill process
W zarządzaniu systemem operacyjnym komputera jest taka komenda: kill. Oznacza ona zatłuczenie, zabicie, przerwanie, zamordowanie jednego z procesów uruchomionych w komputerze.
Chodzi o to, że wewnątrz komputera toczy się swoiste życie. Tak jak w człowieku – uruchomionych jest wiele procesów pozwalających na funkcjonowanie, tak we współczesnym komputerze – w pamięci operacyjnej, w procesorze, biegną procesy „utrzymujące przy życiu” różne części systemu. Dzięki nim widzimy poruszający się wskaźnik myszy, widzimy znaki wklepywane w klawiaturę, słyszymy dźwięki, odbieramy pocztę, łączymy się przez komunikatory.
Pamiętam pierwsze domowe komputery. Obsługiwały naraz tylko jeden „proces”. Mogły zająć się też na chwilę czymś innym niż ten proces, ale wymagało to tzw. przerwania. Procesor odkładał wtedy na bok to, czym się zajmował, i na chwilę brał się za coś innego. Z czasem ilość przerwań rosła, pojawiły się ich poziomy – wyższy, niższy. Komputer ma hierarchię procesów. Jeden może odłożyć na później, inne muszą zostać obsłużone bezwarunkowo. Kiedy nagle tracimy nad nim kontrolę – kiedy przestaje reagować na klawiaturę, myszkę – coś poszło nie tak.
Teraz leżę w łóżku i próbuję zkillować siebie. Po dniu pełnym pędu, w którym, o dziwo, udało się zrealizować wszystkie punkty planu, nie mogę przestać. Kill, Kill – zatrzymaj się. Ale jeszcze kręcą się migawki – droga, drzewa, ulica zalana słońcem, szyny tramwajowe, które trzeba omijać rowerem, sprzedawca w sklepie elektrycznym, twarz bląd dziewczyny, z którą rozmawiałem przez chwilę, dźwięk migawki aparatu, nocny asfalt drogi do domu. I pęd, pęd czym prędzej, w ciemności, który nie chce przestać. Kill. Jutro musisz wstać przytomny. Wziąć witaminę B i magnez. Ale to jutro, teraz – kill twój proces, niech zamknie wreszcie oczy.
jest dobrze
Zerkam na Krakowski Festiwal Filmowy 2021. Interesują mnie głównie krótkometrażowe filmy oraz dokumentalne. Krótka forma jest dziś potrzebna, jest w natarciu. Umiejętność zbudowania narracji i zaangażowania widza nawet w trakcie kilku minut. Wzrasta w ostatnim czasie zainteresowanie dokumentem jako alternatywą dla fabuły, której pomysły, innowacje, wydają się ograniczone. Codzienność-niecodzienność mogą byę ciekawe, są niezwykłe choćby dlatego, że żyjemy w coraz bardziej różnicującym się świecie.
Film, sztuka, powinna nieść ze sobą piękno, nawet, a może szczególnie, gdy opowiada o trudnych sprawach. Dlatego nawet wtedy niesie przekaz, że życie ma wartość, może być i jest piękne.
Przykład: polski film dokumentalny „Koncert balkonowy” (reż. Diana Kadłubowska, Krzysztof Kadłubowski) to tylko piętnaście minut opowieści o życiu na podwórku otoczonym ze wszystkich stron ścianami zniszczonego budownictwa. Tematem nie jest sam koncert, który jest jednym z wielu wydarzeń na tym podwórku. To portret ludzi, ich zwyczajów, który nie jest ponury, ale pozbawiony emfazy, silenia się na niezwykłość. Film jest jak niedokończony, co w pierwszym momencie trochę negatywnie zaskakuje. Ale filmy dokumentalne rządzą się nieco innymi prawami. Tutaj zyskujemy wrażenie, że to wycinek historii tego podwórka. Ta akcja potoczy się dalej, nawet jeśli jej nie zobaczymy, bo zgasło ostatnie ujęcie.
Co szczególnie warte uwagi, co mnie cieszy w filmach na KFF:
- ogromna różnorodność formy – są tu filmy dokumentalne, animacje, fabularne, łączące różne gatunki – np. dokumentem może być animacja, co kiedyś wydawało mi się niemożliwe.
- łączenie bardzo różnych pomysłów, nietypowe zakończenia, nierzadko bez puenty, połączenia scen, nad którymi muszę się zastanowić, nieoczywiste, a generujące moje własne skojarzenia
- ujęcia, które ja wyrzuciłbym do kosza, sprawdzają się głównie w filmach dokumentalnych, w których nie da się powtórzyć akcji – świadczy to o prawdziwości sytuacji, która się stała, i jeśli nie ma ostrości, to trudno, ale jest treść – najważniejsza,
- ogrom najróżniejszych wizji, wrażliwości, budowania kadru, opowiadania historii, można mieć wrażenie, że w każdym miejscu, czasie, z najróżniejszymi postaciami można stworzyć ruchomy obraz, który wciąga, przed którym widz nie obroni się, jeśli tylko w niego wejdzie.