Wracałem z Pieskowej Skały (przyjechałem asfaltem widocznym z prawej strony), był to grzbiet bardzo długiego pagóra, szerokie widoki, pustka, i nagle – takie rozstaje. Dopiero odwracając się zobaczyłem ten widok, gdyby nie chciało mi się odwrócić, gdyby nie chciało się zatrzymać – nie byłoby tego zdjęcia.
Zatrzymanie podczas jazdy rowerem nie jest takie oczywiste. Traci się rytm, wręcz trans, w który wpada się podczas jazdy. To rytm całego organizmu, nie tylko pedałowania, ale związanego ściśle oddechu, ale też jakiegoś rytmu mózgu, fal, które sprawiają, że godzinami można pokonywać wiele dziesiątek kilometrów. Podczas zatrzymania w trakcie niskich temperatur traci się też równowagę termiczną, którą czasem trudno uzyskać. Podczas jazdy trzeba zbalansować takie zmienne: wysiłek wyzwalający wewnętrzną temperaturę, chłodzący pęd zimnego powietrza, ilość warstw ubrań oraz przekąski. Zatrzymanie się burzy tę równowagę.
Co jest fantastyczne i co wciąga w długodystansowym sporcie, to przemiana emocji. Sam początek to kilkadziesiąt minut na rozkręcenie się. Potem jest już super, ale prędzej czy później nadejdą gorsze momenty. Załamki, kryzysy, trzeba jakoś przetrzymać, przeczekać, może odpuścić tempo, może nie na siłę. Ale po nich, nie wiadomo dlaczego, nadchodzi przypływ sił i uczucie szczęścia.
„Bezimienne”…
Tysiące miejsc, obok których przechodzą codziennie setki tysięcy ludzi, tymi samymi ścieżkami. Nikt na nie nie spojrzy (bo i po co), lepiej zatopić się w obrazach wyobraźni.
Schudłeś…
– Piotr, tak schudłeś… to od tego roweru?
– A kto to wie? Dziś jeździsz rowerem i czujesz się dobrze, a za trzy tygodnie dostajesz skierowanie na pobranie wycinków. Bo z bólu przestałeś sypiać w nocy, choć do tej pory całkiem dobrze spałeś.
Odszedł człowiek w sile wieku, aktywny zawodowo, utrzymujący rodzinę, prowadzący firmę… (Nie, to brzmi trywialnie, jakbym pisał o setkach, tysiącach ludzi.)
Odszedł człowiek szanowany, który wiele lat pracował na rzecz innych… (Dziesiątki lat bycia z ludźmi, których nigdy nie znałem i już nie poznam. Dziesięciolecia przejmowania się czyimś losem, nawet kosztem najbliższych.)
Człowiek mający w sobie dystynkcję, godność i wrażliwość. (Trzy zbyt krótkie słowa)
Który nie odstępował od swoich zasad i ideałów. (Ach, jak brzmi szablonowo. Należało by teraz wyliczyć te setki i tysiące większych i całkiem drobnych decyzji, które na przestrzeni lat składają się na krótkie stwierdzenie: nie odstępował od zasad i ideałów).
Odszedł człowiek, z którego brałem przykład, bo miał to, czego na co dzień nie mam. Co przychodzi mi po przygotowaniu i przećwiczeniu – on to miał po prostu – to sprawiało, że był piękny.
Człowiek, z którym czułem pokrewieństwo, który chciał być ze mną trochę częściej, a ja ciągle myślałem, że jeszcze mamy czas…
Ach jak palą policzki
Zrobiłem to. Dzień jest taki krótki. Ale wybrałem się rowerem do pracy, 45 kilometrów, rano, po wschodzie słońca. Potem w nocy, trzy godziny po zachodzie wracałem.
To ważne dla rowerzysty – wschód i zachód słońca rozdzielają dwie epoki, dwa światy – ciemność i zimno, od jasności dnia. Zupełnie inaczej jedzie się gdy jest ciemno. Rowerzysta sam musie zadbać o oświetlenie, a kiedy chce jeździć po kilkadziesiąt kilometrów w zupełnej ciemności, musi ono być bardzo dobre. Technika jazdy w ciemności jest zupełnie inna, wymaga napiętej uwagi, na szali leży zdrowie i życie. Po trzecie – wokół wschodu i zachodu temperatura zasadniczo się zmienia. Temperatura ma wpływ na równowagę termiczną człowieka na rowerze, tym bardziej, kiedy spada poniżej 10 stopni, albo tak, jak dziś – jest jeszcze niższa. Po wschodzie lub po zachodzie słońca często zmienia się również wiatr – albo cichnie, albo wzmaga się, może też zmieniać kierunek. Kierunek jest ważny, bo ta sama trasa przejechana z wiatrem jest zupełnie inna, niż kiedy jedzie się nią pod wiatr.
Jest 21:30, kiedy wjeżdżam na podwórko. Po wejściu do domu zerkam na termometr – na zewnątrz minus jeden. Rzeczywiście, po drodze było coraz zimniej. Zabieram ze sobą zapas ubrań, ale jeszcze nie wykorzystałem wszystkich. Teraz, po wejściu do ciepłego domu, twarz okazuje się rozpalona. Rozpalona z przyjemnością. Ach, jak palą policzki.
Biała plama światła z lampki czołowej – jedyny znacznik, którego można się uchwycić, któremu trzeba uwierzyć. Wśród pól, pomiędzy trzcinami, na wiejskiej drodze, na stromym podjeździe (którego się ni widzi, czuje tylko, bo stawia opór), tylko jasnawa plama, kołysząca się wraz z ruchami głowy, drżąca na nierównościach.
Zimno. Sprawia, że drętwieją mięśnie, drętwieję cały, ale nie od razu zdaję sobie z tego sprawę. Chłód jest czymś normalnym, mimo opływającego postać chłodu ciało nagrzewa się mocno. Ale czasem ten chłód zaczyna przeważać, wyziębia, a nie od razu staje się to jasne. Najbardziej wychładzają się palce u stóp, mimo odpowiedniego ich ubrania. Trzeba ciągle sprawdzać (mentalnie, po prostu o nich pomyśleć), kontrolować sposób naciskania na pedały – by nie blokować dopływu krwi.
Szum powietrza na załamaniach kasku, na paskach opinających uszy i brodę. Ten szum czasem jest wściekły, tak, że zagłusza nadjeżdżające z tyłu samochody. Szumi najbardziej gdy jedzie się pod wiatr, ale czasem nie ma wiatru, a szumi bardzo. Może to zależy np. od wilgotności powietrza? Po powrocie i wejściu do domu, nagle, szumu nie ma. Ten nagły spokój jest oszałamiający.
Może to jest tak porywające, szczególnie dla faceta – zawężenie świadomości. Zimno, które zmusza do zamknięcia się w sobie, ciemność i tylko mała jasna plamka, w którą trzeba się z uwagę i nieprzerwanie wpatrywać, szum zmieniający natężenie, mijane ciemne kształty… Aby zawęzić świadomość niektórzy piją wódkę. A inni – wsiadają na rower nocą, gdy zimno, w listopadzie.
Na łąkach, za wsią, rosły wysokie trawy, za nimi trzciny, czyli – mokradła. Wąski asfalt przebiega blisko drogi kolejowej z Krakowa na Warszawę. Przejechał z hałasem rozświetlony pociąg, w jego wnętrzu – ludzie, którzy płaszcze i kurtki powiesili na wieszakach. Za kilka sekund pociągu już nie ma, pozostaje znów tylko szum i ciemność. Nagle, gdzieś z boku, dziwne dźwięki, jakby przepust wody, jakby ktoś łamał trzciny. Do poczucia zimna i spływającego po ciele potu dołącza jeszcze jedno – dreszcz adrenaliny. Ale nic się szczególnego nie dzieje, jadę dalej, dreszcz powoli mija, zimno i pot zostają, tylko tego ostatniego jest więcej.
Dlaczego jadę rowerem 45 kilometrów do pracy? Czy sama praca nie zabiera wystarczająco dużo energii? Dlaczego potem wracam walcząc z ciemnością i obezwładniającym zimnem? Czy sam rozumiem, czy umiałbym uzasadnić, dlaczego to robię?
Nie jestem pewien… Czy to wzywa tajemnica? Jak to jest, czy można, czy się uda, czy będzie dobrze, czy mnie nie załamie? Czy chodzi o przeczucie, niewyjaśnione przekonanie – że warto, a nawet trzeba. Że jakąś wartość musi mieć przecinanie, przenikanie zimnego powietrza – samym sobą, siłą własnych mięśni, silnym, szybkim oddechem, którego rytm stabilizuje się automatycznie według wewnętrznego, nieuświadomionego schematu. Że przejechać kilkadziesiąt kilometrów w obezwładniającej aurze można tylko wtedy, gdy wejdzie się w pewien trans, pozwoli dojść do głosu determinacji, która czeka na uwolnienie. Czy chodzi o medytację – zamyślenie, odlot, zawężenie świadomości.
Nie wiem, czy rozumiem, ale z pewnością czuję. Ciekawe, że próby uzasadnienia wyglądają banalnie.
Skromna liczba
99 to skromna liczba. Dlatego w sklepach wypisuje się ją na metkach, zamiast 100. Dlatego niektóre osoby nie lubią zakupów, nie dlatego, że nie podobają im się ceny o jedną złotówkę niższe, ale dlatego, że handel okazuje się niezłą ściemą. Albo polubisz ściemę i zaczniesz z nią grać w kotka i myszkę, albo będziesz cierpiał.
99 – taka okazała się liczba kilometrów po wykreśleniu trasy na mapie. Taka śmieszna, ale ciekawa, nie przekraczająca jubileuszowej granicy. Tamtego dnia w drodze zepsuł mi się licznik w rowerze. Ledwo po dwóch kilometrach wyświetlacz zaczął pokazywać wyłącznie zero, nie pomogły stukania, obmacywanie przewodów i resetowanie pamięci.
To denerwujące nie wiedzieć, ile się przejechało kilometrów, kiedy nie wiadomo też, ile pozostało do końca. Są jeszcze inne wrażenia – okazało się, że jadąc z licznikiem jakbym ścigał się z cyferkami prędkości. Kiedy rozpoczyna się podjazd, rowerzysta patrzy z lekkim zmartwieniem, jak maleje szybkość. Zastanawia się, jak temu zapobiec, próbuje mocniej naciskać na pedały, a w krótkim czasie odczuwa skutki – oddech i puls przyspieszają, pojawia się ból mięśni . To oczywiste podczas jazdy rowerem – ktoś powie – ale w przypadku długich dystansów zjawiska te trzeba precyzyjnie kontrolować. Jednym zdaniem – jeśli jadąc twoje ciało nie czuje, że jedziesz, to bardzo daleko zajedziesz. Jazda to ma być takie „niby nic”, „tak przy okazji”, coś nieprzeszkadzającego i niezauważalnego.
Dlatego wskaźnik prędkości przeszkadza wsłuchiwać się we własne ciało. W jego korespondencję z drogą – jej wzniesieniami, nierównościami. Zmienia widzenie krajobrazu i zakłóca szum powietrza, czasem delikatny i czasem wściekły. I przy zjazdach – nie wiadomo, jak szybko jadę – czy 50, czy może 60 kilometrów na godzinę? Ale czy to musi być ważne?
99 kilometrów to mój mały sukces, na który składa się wiele jeszcze mniejszych sukcesów. Początkowe uczucie fatalnej niemocy, chłodu, odrętwienia. Pierwsza góra, którą trzeba pokonać pokornie, leniwie, cierpliwie, prawie ze wstydem. To trwa jakieś 20-40 minut, czasem godzinę, aż ciało się obudzi. Potem można już ściągnąć wierzchnią warstwę ubrania, która okazuje się niepotrzebna. Spod niej, jak z kokona, wydobywa się motyl, który przetrwa w trasie następne godziny, może kilkanaście.
Deszcz, który trzeba przeczekać. Kolejny kryzys sił. Zwykły chleb z pasztetem, który smakuje jak tort z najlepszych urodzin. Wiejski sklepik na uzupełnienie wody. Głupi kierowca samochodu, który prawie się otarł, choć mógł ominąć z daleka. Ogromna dziura w lesie, na zjeździe, przed którą trzeba było wyhamować do zera, długa prosta w pustce między polami, pod wiatr, ciągnęła się bez końca. Kombajn wyjeżdża zza stodoły, z polnej drogi, jakby nigdy nic, jakby kierujący nim rolnik od zawsze wiedział, że to rowery mają przed nim uciekać. I ucieka zaskoczony, szosowy rowerzysta, podskakując na spękanej, podziurawionej drodze, patrząc, jak wielki kolec potwora mija go o pół metra.
Oddzielna historia małych sukcesów podczas jazdy rowerem to zmaganie z cukrzycą. To jest inny świat, niepojęty dla niewtajemniczonych. To szkoła przetrwania, bo cukrzyk na insulinie się pomyli, trochę bardziej niż zwykle się myli, pozostaje tylko telefon na pogotowie. Ale to nie on będzie dzwonił, tylko ktoś, kto go znajdzie leżącego na drodze. Ach, niekoniecznie leżącego, może być również chodzący, biegający i dziwnie odpowiadający na pytania, a nawet rzucający się na przechodniów 🙂
Zamek Ogrodzieniec to dobry cel wyprawy, jego widok uzasadnia i wynagradza przejechane kilometry. Sam zamek jest ok, ale podzamcze, to które jest dzisiaj, oblepione sklepikami z pamiątkami i mnóstwem „atrakcji”, to profanacja. Kolarz, który ma za sobą ascetyczną trasę wśród „lasów i pól”, ze wstrętem przejeżdża główną aleją lawirując między tandetą. I cieszy się, że nie musi iść pieszo, że rowerem to tylko dziesięć, piętnaście sekund tej odrazy, i potem już tylko zamek.
Za późno wyjechałem. Zmrok zastał mnie przy powrocie. Walczyłem o każdy ułamek zaszłego już słońca. Ciemniejąca coraz bardziej droga wysusza spojówki od samego patrzenia. Coraz zimniej, już wrzesień. Wydobywałem zabrane zapasy ubrań, jak dobrze, że zabrałem je ze sobą. Podczas jazdy nie może być zimno. Można się pocić, to normalne, ale zimne mięśnie pracują wyraźnie gorzej.
Nie wiem, czy ten opis komuś się przyda. W ogóle wiele ludzkich osiągnięć wydaje się niepotrzebnych, choć może desperacko czasem szukamy ich uzasadnienia. Może inne wyzwanie byłoby pożyteczne komuś jeszcze. Może poszukiwanie uzasadnienia jest czasem niedobre, bo trywializuje poczucie sensu, które nie wymaga uzasadnienia, wytłumaczenia. Są chwile, kiedy czujemy, że to, co robimy, ma sens, choć trudno powiedzieć dlaczego. A właśnie poczucie sensu jest najważniejsze, a nie jego wytłumaczenie. Bez poczucia sensu człowiek przestaje istnieć – mentalnie – choć fizycznie jeszcze żyje. Jak długo? Dziś dowiedziałem się, że codziennie, średnio, piętnaście osób odbiera sobie życie.
Nauka (edukacja), czym jest naprawdę :)
Śmieszą mnie takie tytuły, może Was również, a śmiech to zdrowie.
Kształcenie człowieka to poszukiwanie w nim wrażliwości, która aktualnie go przerasta. Ale jeśli będzie uważnym, czujnym, pokornym, to delikatnie zarysowana ścieżka, która często jest tuż pod jego stopami i której nie widzi, zaistnieje w jego świadomości. Wpierw mgliście i niepewnie, będzie kręcił głową i zastanawiał się – czy to prawda, czy rzeczywiście tak może być? Ale jeśli poszukiwacz wczuje się w najlżejsze drżenie swojego wewnętrznego radaru, dostrzeże różnicę między szczegółami, a tak naprawdę – między uczuciami w samym sobie, między którymi do tej pory nie widział podziału, które zdawały się jednym i tym samym.
Te różnice z początku zdają się pomijalnie małe, niewiele znaczące, niewarte uwagi, ale podczas dalszych obserwacji okazuje się, że są kluczowe i podstawowe. Za jakiś czas osoba poszukująca będzie się już dziwić, jak mogła nie rozróżniać tak oczywistych spraw.
Ale to tylko jeden z etapów. Następny, który czeka na odkrycie – to zacząć samemu tworzyć te drobne, coraz drobniejsze, najdelikatniej tkane szczegóły.
I kolejny etap – pogodzić się z tym, że tak niewielu ludzi je będzie dostrzegać.
Na punkcie roweru
Dostał „fioła na punkcie roweru”, ale tak naprawdę wrócił do fascynacji z dzieciństwa. Babcia z płaczem narzekała, że kiedy gotuje obiad, to trudno jej wytrzymać, bo za oknem, na rowerze, wzburzając kurz na podwórku, w kółko, maniakalnie, jeździ wnuczek. Tak naprawdę dwóch wnuczków, bo kuzynostwo mieszkało razem. Stan maniakalny, ten sam, który dziś obserwować można na skateparkach.
Od dwóch lat jeździ znowu. Ma rower sprzed 20 lat, zwykłego górala, tak wtedy nazywanego, zanim ludzie dowiedzieli się, że samych górali jest wiele rodzajów. Kiedy popękały opony, wymienił je na szosowe. Na tych oponach, któregoś wieczora, przeleciał przez betonową barierę, na asfalt. Pierwszą częścią ciała, która dotknęła asfaltu, była głowa. Dziwne, że potem, przez kilkanaście tygodni, bolało raczej żebro, nie głowa. Od tamtego czasu jeździ w kasku.
O rowerze myśli kilka razy dziennie. Cierpi, jeśli nie może pojechać, odlicza dni i godziny. Zaczął myśleć o rowerze szosowym, ale tak tylko w marzeniach, bo pieniądze są potrzebne na ważniejsze rzeczy. W internecie znalazł porady, co warto byłoby kupić, a co jest zbędnym gadżetem. Po kilku miesiącach rodzina wsparła jego marzenia i wsiadł na prawdziwy rower szosowy.
Następnego dnia wykręcił sto kilometrów. Za dwa tygodnie zrobił sobie wycieczkę na sto sześćdziesiąt. Potem kolega wziął go na rajd wokół powiatu. Rajd rowerowy dla cukrzyka na insulinie to dodatkowe wyzwanie. Kiedy poziom glikemii spada, nie ma zmiłuj, trzeba zostawić grupę i żreć – kanapki, batony, pić sok. Trzeba to wszystko mieć ze sobą, inaczej zostaje tylko telefon na pogotowie. No to żarł kanapki, goniąc peleton, glikemię zmierzył tamtego dnia chyba ze dwadzieścia razy. W ogóle cukier spada ogromnie podczas jazdy rowerem. Jeśli cukrzyk zwykłego dnia bierze 30 jednostek insuliny, to na rajdzie weźmie może 5, albo jeszcze mniej. A kiedy złapie w końcu balans między wysiłkiem, jedzeniem i insuliną, może jechać i jechać, na koniec świata.
Tajemnica dalekich dystansów na rowerze polega na tym, że trzeba jechać powoli. W trakcie rajdu grupa jechała naprawdę powoli i po 140 kilometrach nasz bohater nie czuł się źle. Była godzina 16:30, postanowił sprawdzić, ile sił mu jeszcze zostało. Miał przeczucie… Wybrał trasę bez podjazdów, Charsznica, Falniów, Biskupice, Kamieńczyce… Była akurat niedziela, zabrakło mu wody, wiejskie sklepiki już zamknięte. W Czaplach Wielkich znajomi prowadzą motylarnię, poratowali wodą, bo woda jest najważniejsza, może nawet ważniejsza od jedzenia. Potem Słomniki. Ze Słomnik na Glinicę. Robiło się ciemno, wybierał znane sobie drogi, żeby po ciemku znów nie przelecieć przez jakąś głupią barierę albo nie wpaść w wiejską dziurę. Jest pewna technika pedałowania, która pozwala wycisnąć z nóg resztkę sił. Na ulicach miasteczka, tuż przed godz. 22:00, licznik przekroczył dwieście.
Spadam w nocne miasto
Antek siedzi w pokoju, oparty plecami o ścianę. Gdyby z jakichś powodów ściana poddała się, zachwiała i runęła, albo po prostu znikła, poleciałby do tyłu, w ciemność, z wysokości dwudziestu kilku metrów. Nie całkiem w ciemność, lecz w przestrzeń nad szeroką, wielopasmową ulicą, stapiającą się jednym końcem z wielkim kołem z asfaltu, rondem drogowym, rozświetlonym umieszczonymi na cienkich słupach latarniami, jak gwiazdkami.
Inni mieszkańcy bloku z pewnością nie wyobrażają sobie takich sytuacji. Blok stoi jak blok, jak tysiące innych. Mieszkanie na wysokim piętrze, to mieszkanie, nie huśtawka. Ściana, która się nie poddaje, to też nic dziwnego. Ale dla Antka to w pewnym sensie pierwszy raz. Może nie pierwszy, ale na tyle rzadki i niezwykły, szczególnie dziś i teraz. Kładzie się spać w mieszkaniu, w którym zaczyna się pewna nowa era. Już nigdy nie będzie takiej chwili; i jutro lub pojutrze, ani nigdy potem nic nie skłoni Antka do fantazji spadania w nocne miasto.
Czy czuje się wytrącony z równowagi? Tak. Ale w tym momencie uważa, że jest to cudowne. Że istota życia to wytrącanie z równowagi, której potem, siłą rzeczy, trzeba trochę poszukać, żeby znów zostać wytrąconym lub wręcz wytrącić się specjalnie. „Istota życia”, jakże łatwo przychodzą podobne stwierdzenia, wypływające ze zmęczenia.
Strumień twarzy
Dni mijają, wrażenia biegną, nie czas żyć dłużej choć jednym z nich. Wschody i zachody, pędzące chmury i wymijane ludzkie twarze, o wyrazach, które odkrywają skrawki dusz. Skrawki wyraziste dla wprawnego obserwatora i nawet średnio doświadczonego życiem człowieka, skrawki, które gdy się ich złapać, pociągnąć lekko, poprowadzą do wnętrza, które nie jest całkiem nieznajome. Podobne do twojego. Wiesz o tym, przynajmniej – przeczuwasz. Dlatego możesz się uśmiechnąć na sam widok takich twarzy, które po sekundzie znikają w ulicznym strumieniu innych, ludzkich.
Mógłbyś być jedną z nich. Nosisz w sobie połowę z innych, wszystkich ludzi na tym świecie. Pozostała połowa to twoje jeszcze niespełnione marzenia, które podglądasz u innych i które dają ci nadzieję. Że zdarzą się jutro, więc warto jutro wstać. Pozostała połowa to tym sam, którego jeszcze nie znasz, który czeka na ciebie w przyszłości, która jest nieuchronna, nawet jeśli o tym nie wiesz.
Gdzieś tworzy się jeden człowiek, złożony ze wszystkich ludzi, wszystkich westchnień, cierpień, radości. Powstanie kiedyś, gdy wszystkie organy, poszukujące się na razie po omacku, zderzające, bijące nawzajem, odnajdą swoje miejsce. Jaki opisać ten stan? Nie będzie trzeba. Po prostu.
Żyje (jeszcze)
– Co u teścia? – rzucił szybko Wiesiek.
– Żyje.
– Pokpiwasz sobie?
– Ani myślę. Naprawdę nie miałem wielkiej nadziei, kiedy go żegnaliśmy. Szeroka ulica o czterech pasach ruchu i nieszerokich chodnikach, rozpalona rumuńskim słońcem, gorętszym niż nasze. W rzędzie zabytkowych, zniszczonych kamienic jawił się ciemny otwór wysokiego przejścia, w którym stała półotwarta, kuta brama w kolorze przyrdzewiałej zieleni. Ochroniarz w znoszonym mundurze otwierał ją nielicznym. Większość, jak my, zostawała na chodniku. Zaglądaliśmy w głąb podwórza, którym przechodzili na zielono ubrani medycy w maskach i ze stetoskopami na ramionach.
Ścisnąłem go, wychudłego i bladego, popatrzył na mnie, jakby czekał czegoś jeszcze, co nie było przecież konieczne do wypowiedzenia. Że wszystko będzie dobrze? Albo że widzimy się po raz ostatni? Te głupie nasze wyobrażenia, które pielęgnujemy przez lata, że będziemy walczyć o bliskich wbrew przeciwnościom, nie dopuścimy do załamania się, a w końcu – że przynajmniej pożegnamy się z nimi, podziękujemy, wzruszymy i dodamy sił na ostatnią drogę, teraz dopiero okazują się nieporozumieniem. Nawet trudno powiedzieć „nie bój się”, bo czy jest jakiś racjonalny powód, dla którego się nie bać?
– Nakręcasz się. Do rzeczy: po tygodniu wyszedł, porządnie przebadany i naszpikowany chemią.
– Wyszedł. Wiesz, jeśli wyobrazisz sobie najgorszą możliwość, to potem nie można się już rozczarować.
– Myślenie magiczne – Wiesiek się skrzywił – zatem wyobrażaj sobie dalej, życzę powodzenia.
– Wyszedł mniej blady i trochę żwawszy. Nie wiem, czy to nawet możliwe, żeby tydzień mógł coś zmienić?
– Ja też nie wiem.
– Ale przecież on tam wróci.
– Wróci. Na jak długo?
– Nie wiem. Nikt nie wie.