99 to skromna liczba. Dlatego w sklepach wypisuje się ją na metkach, zamiast 100. Dlatego niektóre osoby nie lubią zakupów, nie dlatego, że nie podobają im się ceny o jedną złotówkę niższe, ale dlatego, że handel okazuje się niezłą ściemą. Albo polubisz ściemę i zaczniesz z nią grać w kotka i myszkę, albo będziesz cierpiał.
99 – taka okazała się liczba kilometrów po wykreśleniu trasy na mapie. Taka śmieszna, ale ciekawa, nie przekraczająca jubileuszowej granicy. Tamtego dnia w drodze zepsuł mi się licznik w rowerze. Ledwo po dwóch kilometrach wyświetlacz zaczął pokazywać wyłącznie zero, nie pomogły stukania, obmacywanie przewodów i resetowanie pamięci.
To denerwujące nie wiedzieć, ile się przejechało kilometrów, kiedy nie wiadomo też, ile pozostało do końca. Są jeszcze inne wrażenia – okazało się, że jadąc z licznikiem jakbym ścigał się z cyferkami prędkości. Kiedy rozpoczyna się podjazd, rowerzysta patrzy z lekkim zmartwieniem, jak maleje szybkość. Zastanawia się, jak temu zapobiec, próbuje mocniej naciskać na pedały, a w krótkim czasie odczuwa skutki – oddech i puls przyspieszają, pojawia się ból mięśni . To oczywiste podczas jazdy rowerem – ktoś powie – ale w przypadku długich dystansów zjawiska te trzeba precyzyjnie kontrolować. Jednym zdaniem – jeśli jadąc twoje ciało nie czuje, że jedziesz, to bardzo daleko zajedziesz. Jazda to ma być takie „niby nic”, „tak przy okazji”, coś nieprzeszkadzającego i niezauważalnego.
Dlatego wskaźnik prędkości przeszkadza wsłuchiwać się we własne ciało. W jego korespondencję z drogą – jej wzniesieniami, nierównościami. Zmienia widzenie krajobrazu i zakłóca szum powietrza, czasem delikatny i czasem wściekły. I przy zjazdach – nie wiadomo, jak szybko jadę – czy 50, czy może 60 kilometrów na godzinę? Ale czy to musi być ważne?
99 kilometrów to mój mały sukces, na który składa się wiele jeszcze mniejszych sukcesów. Początkowe uczucie fatalnej niemocy, chłodu, odrętwienia. Pierwsza góra, którą trzeba pokonać pokornie, leniwie, cierpliwie, prawie ze wstydem. To trwa jakieś 20-40 minut, czasem godzinę, aż ciało się obudzi. Potem można już ściągnąć wierzchnią warstwę ubrania, która okazuje się niepotrzebna. Spod niej, jak z kokona, wydobywa się motyl, który przetrwa w trasie następne godziny, może kilkanaście.
Deszcz, który trzeba przeczekać. Kolejny kryzys sił. Zwykły chleb z pasztetem, który smakuje jak tort z najlepszych urodzin. Wiejski sklepik na uzupełnienie wody. Głupi kierowca samochodu, który prawie się otarł, choć mógł ominąć z daleka. Ogromna dziura w lesie, na zjeździe, przed którą trzeba było wyhamować do zera, długa prosta w pustce między polami, pod wiatr, ciągnęła się bez końca. Kombajn wyjeżdża zza stodoły, z polnej drogi, jakby nigdy nic, jakby kierujący nim rolnik od zawsze wiedział, że to rowery mają przed nim uciekać. I ucieka zaskoczony, szosowy rowerzysta, podskakując na spękanej, podziurawionej drodze, patrząc, jak wielki kolec potwora mija go o pół metra.
Oddzielna historia małych sukcesów podczas jazdy rowerem to zmaganie z cukrzycą. To jest inny świat, niepojęty dla niewtajemniczonych. To szkoła przetrwania, bo cukrzyk na insulinie się pomyli, trochę bardziej niż zwykle się myli, pozostaje tylko telefon na pogotowie. Ale to nie on będzie dzwonił, tylko ktoś, kto go znajdzie leżącego na drodze. Ach, niekoniecznie leżącego, może być również chodzący, biegający i dziwnie odpowiadający na pytania, a nawet rzucający się na przechodniów 🙂
Zamek Ogrodzieniec to dobry cel wyprawy, jego widok uzasadnia i wynagradza przejechane kilometry. Sam zamek jest ok, ale podzamcze, to które jest dzisiaj, oblepione sklepikami z pamiątkami i mnóstwem „atrakcji”, to profanacja. Kolarz, który ma za sobą ascetyczną trasę wśród „lasów i pól”, ze wstrętem przejeżdża główną aleją lawirując między tandetą. I cieszy się, że nie musi iść pieszo, że rowerem to tylko dziesięć, piętnaście sekund tej odrazy, i potem już tylko zamek.
Za późno wyjechałem. Zmrok zastał mnie przy powrocie. Walczyłem o każdy ułamek zaszłego już słońca. Ciemniejąca coraz bardziej droga wysusza spojówki od samego patrzenia. Coraz zimniej, już wrzesień. Wydobywałem zabrane zapasy ubrań, jak dobrze, że zabrałem je ze sobą. Podczas jazdy nie może być zimno. Można się pocić, to normalne, ale zimne mięśnie pracują wyraźnie gorzej.
Nie wiem, czy ten opis komuś się przyda. W ogóle wiele ludzkich osiągnięć wydaje się niepotrzebnych, choć może desperacko czasem szukamy ich uzasadnienia. Może inne wyzwanie byłoby pożyteczne komuś jeszcze. Może poszukiwanie uzasadnienia jest czasem niedobre, bo trywializuje poczucie sensu, które nie wymaga uzasadnienia, wytłumaczenia. Są chwile, kiedy czujemy, że to, co robimy, ma sens, choć trudno powiedzieć dlaczego. A właśnie poczucie sensu jest najważniejsze, a nie jego wytłumaczenie. Bez poczucia sensu człowiek przestaje istnieć – mentalnie – choć fizycznie jeszcze żyje. Jak długo? Dziś dowiedziałem się, że codziennie, średnio, piętnaście osób odbiera sobie życie.