Katarzyna schodzi w dół

Katarzyna, odkąd przeszła na emeryturę, czeka na natchnienie. Przesiaduje przy stoliku, po którego drugiej stronie gra telewizor. Jednym ruchem kładzie się na łóżku, drugiem ruchem – wstaje. Ma trzy kroki do kuchni i cztery do toalety. Nie chodzi na spacery, zakupy przywożą jej do domu. Gdy musi gdzieś wyjść, samochód czeka na nią przy drzwiach, podwozi pod drugie drzwi, o kilka kroków. Sens życia – bliskie przyjemności, ekran telewizora, jedzenie. Katarzyna jest coraz większa. Coraz trudniej wstaje. Czeka na natchnienie, a przepowiada o szybkiej śmierci. Programy telewizyjne, czasowe znieczulenie.

Jeśli ktoś zakończył w sobie życie, dlaczego mu je przywracać? Sprawy toczą się nieuchronnie, program zapisany w mózgu realizuje swój scenariusz. Tak widocznie musi być. Uparty człowiek, który przez całe życie robił to, co chce, teraz myśli o odejściu.

Impotencja

Stefan rzadko czytał ciekawe książki. Nie dlatego, że był literackim ignorantem, ale chyba dlatego, że nie pozostawiały go w spokoju. A Stefan był zbyt wyczerpany codziennością, by serwować sobie niepokój, po pracy, wieczorem, przed snem. Lecz prawdziwszy powód niechęci brał się z aspiracji Stefana. Sam chciał pisać książki i myślał, że jest w stanie pisać je całkiem niezłe, jeśli tylko znalazłby więcej czasu. Czytając dobrą lekturę zdawał sobie jednak sprawę, że inni pisarze są lepsi od niego, co wprowadzało go w niemiły nastrój. Bolało. Dlatego Stefan sięgał po bzdurki, przerzucał je po kilka stron przy różnych okazjach – śniadaniu, w kolejce do dentysty, na przystanku. Znajdował przy tym niedoskonałości stylu, banał fabuły, ubóstwo słownictwa. I myślał, że sam potrafiłby lepiej.

Zniszczyć piękno

Czy zdarzyło ci się niszczyć piękno po to, abyś mógł odzyskać spokój? Coś, albo ktoś, jest obok i wydaje się bardzo pociągający, idealny, doskonały. „Bardzo” na tyle, że nie pozwala na codzienne, zwykłe działanie. „Bardzo” przechodzi w „zbyt”, staje się męczące, dręczy, nie sposób się od niego uwolnić. Ucieleśnienie ideału, marzeń, okazuje się zmorą, potępieniem, zaczyna być niebezpieczne. Sposobem na powrót do spokoju jest znaleźć wadę, skazić piękno, spaskudzić ideał, wyśmiać, zbagatelizować, zatłuc magię. Udowodnić, że to tylko złudzenie, pomyłka, niedopatrzenie, nieprawda. Wrócić do codzienności.

Krzyczysz ratunku sztyletując swoją tęsknotę i patrząc w bok, by nie uronić łezki.

Znam faceta, który

zaczął pisać bloga, jak zobaczył na ekranie USG swoje dziecko. Przyszłe dziecko. Zobaczył tak naprawdę jakieś kłębiące się piksele, a na słowo uwierzył, że to dziecko. Płód.

Niedawno ten sam facet dowiedział się, że dziecko stało się kobietą.

Ha ha, ale wydarzenie! No po prostu tak jest. Prędzej czy później. Czas płynie, świat idzie, nie wiedziałeś?

Ten facet teraz może nawet chciałby napisać o tym na blogu, ale czuje, że jakoś nie bardzo… Kiedy dawno temu lekarz pokazał jakiś ciemny punkt na ekranie monitora i stwierdził, że to dziewczyna, to facet roztrąbił to w internecie. A teraz ma skrupuły.

A może nie chodzi o skrupuły, tylko zwyczajnie go zamurowało. Ale! Od razu zamurowało. Może facet po prostu nie jest od tego, żeby go coś takiego ruszało. No dobra, możliwe, że facet myśli o sobie, że jest już taki stary, a nie przypuszczał. Albo że kolejna kobieta w domu to kolejny kłopot. A może planuje, co dalej. Może w wyobraźni widzi już weselisko, może już za parę lat, które zlecą migiem, co go nawet jakoś nie przeraża, bo może w życiu przestał czuć przesadne radości jak i zniewalające smutki.

Zresztą co powiedzieć córce? Gratulować? A jest czego? Może tylko upływającego czasu, nad którym i tak nie mamy kontroli. Gratulować przymusu, w jakim stawia nas natura, nie pytając o zdanie? Gratulować? Bezradności? Czy raczej życzyć powodzenia? Co na jedno wychodzi.

Dalej, dalej, coś nas popędza, ciało, hormony, rozwój akcji, kiedy my nie bardzo chcemy – po co, do czego, dlaczego?

Liceum po dwudziestu pięciu latach

Nie można do niego ot tak wejść. Nawet nie wiadomo, które z podwójnych drzwi zwykle się otwierają, bo jedne i drugie zdają się być zamknięte na głucho. Ale ktoś jest w środku, słychać jakieś głosy. Jest! Domofon, na lewej framudze. Woźna pyta, do kogo i zapisuje nazwiska wchodzących.

Przechodząc korytarzami zdał sobie sprawę, jak niewiele się tu zmieniło. Ten sam kolor ścian, te same kwietniki. Nawet drzwi są te same. Jest nowa posadzka zamiast płytek PCV i boazeria w kolorze ściany, na głównym korytarzu tam, gdzie sekretariat, dyrekcja, jadalnia oraz sala spotkań.

Korytarze wywoływały nostalgię. To nieuniknione. Ale nie nostalgia była najsilniejszym uczuciem. Czuł przede wszystkim… strach. Ten odruch pozostał. Wraz z miejscami na korytarzach, z widokiem drzwi do sal lekcyjnych, a jeszcze bardziej – wraz z widokiem za oknami, dużymi oknami ciągnącymi się wzdłuż korytarzy – wiązało się nierozerwalnie poczucie strachu.

Na każdą prawie lekcję uczniowie musieli przejść do innej klasy. Pracownia fizyczna, chemiczna, sale polonistyczne, matematyczne, biologiczne, nawet jeśli niewiele było w nich z pomocy naukowych właściwych poszczególnym przedmiotom, służyły do nauki tylko tych przedmiotów. Właściwie służyły konkretnym nauczycielom. Tak więc cała klasa np. IIa, kończąc lekcję matematyki, przechodziła na przerwie pod salę historii, jeśli następną lekcją była historia. Klasa czekała na korytarzu, opierając się o ściany, siadając na podłodze lub parapetach, zaglądając do książek i zeszytów, uzupełniając zadania domowe. I czekając na pierwsze, sądne minuty lekcji. Widoki korytarzy, okien i boiska szkolnego za nimi, trawnika, niskiego budynku sali gimnastycznej, towarzyszyły tym niemiłym emocjom. Zaokienne miejsc, w których chciało się być, zamiast właśnie tu.

Drugą emocją, którą czuje czterdziestolatek w licealnym labiryncie, jest wrażenie pustki w głowie. „Czy ja się czegoś tu nauczyłem?” – pyta siebie. I nie wie, jak odpowiedzieć. Raczej – boi się powiedzieć, że nie pamięta, czego się tu nauczył. Czy wzory matematyczne, fizyczne, chemiczne, zmieniły jego świadomość? Czy przeczytane lektury, napisane zadania klasowe, cały ten materiał, przerabiany z lekcji na lekcję, to wszystko, co powinien opanować, umieć, z czego pisał potem egzamin maturalny – czy to gdzieś zostało, czy otworzyło jakieś ważniejsze drzwi, z wyjątkiem np. dostania się na studia…?

Czy strach, jako główne wspomnienie ze szkoły, to nie przypadkiem porażka? Jeśli tak, to czyja? A może inaczej się nie dało, bo jak mówili niektórzy, zdolny ale leń? Może bez groźby człowiek nie zrobi ważnych kroków w życiu, niezbędnych, żeby przystosować się do życia w społeczeństwie i zarobić na utrzymanie?

Gdzie te pryncypia

Ludzka małość… nie ma jak się przed nią bronić. Do pewnego stopnia można działać pozytywnym wpływem, przekonywać, brać na swoje barki. Powyżej pewnego nasilenia tej małości – trzeba się oderwać, bo małość wciąga i pogrąża. Małość narzuca swój mały sposób myślenia i co jest trudne – nie dać się sprowokować, nie stracić z horyzontu pryncypiów, nie wejść w gierki, politykę, wyobrażenia.

Przykłady:

  • kiedy nadrzędnym celem staje się to, by ktoś nie poczuł się urażony,
  • gdy hołduje się spokojowi za cenę dopuszczania i powielania mistyfikacji,
  • kiedy ludzie zaczynają nieobliczanie domyślać się, co kryje się za prostymi słowami, oświadczeniami innych, gdy zaczynają podejrzewać, gdy teorie w ich głowach rosną do gwiazd
  • gdy dochodzi do szantażu przewidywanym, rzekomym zgorszeniem „tych najmniejszych”
  • gdy jeśli komuś się powiedzie, to ktoś inny czuje się gorszy,
  • gdy ktoś zrobi coś dobrego jednemu, a nie drugiemu,
  • gdy nie można powiedzieć: „nie wiem”, „przypuszczam”, „wydaje mi się”, bo zwroty te są kojarzone ze słabością.

Ludzka kondycja moralna nie jest opisywana teorią względności. Można ją zmierzyć, a przynajmniej – porównać między dwoma ludźmi. Dość z poprawnością polityczną, że niby wszyscy jesteśmy tacy sami. Nie jesteśmy.

Wiem, że moje pisanie wygląda może na „wywyższanie się”. Ale jest taki moment, w którym trzeba powiedzieć wreszcie wprost, za cenę oskarżeń o brak pokory, niezrozumienia. Po prostu: dość. Pomagać trzeba „maluczkim”, ale nie tym, którzy twierdzą, że wiedzą co robią. Sensem życia nie jest trwanie w męczącym zwarciu z tymi, którzy mają, powiedzmy oględnie, inny styl. W innym miejscu, wobec innych ludzi, można zrobić o wiele więcej, będą zadowoleni, ucieszą się, wiele zyskają.

Baba w tramwaju

W tramwaju, przy oknie, siedzi kobieta. Nie, to dziewczyna. Ale raczej kobieta. Kobieta czy dziewczyna? Zależy, gdzie popatrzeć. Jak na twarz – dziewczyna. Jak na resztę – kobieta.

Kobieta to mało powiedziane. Wręcz – baba. Albo ktoś, kto za parę lat, najwyżej dziesięć, będzie babą. Twarz zwiastuje jakie to było, jeszcze do niedawna, małe, niewinne dziewczątko. Aż tu nagle, może w pół roku, może w osiemnaście miesięcy, wyrosły nogi jak u koszykarki, ręce wyciągnęło z ramion, teraz rozłożystych. Uda i kolana ledwo się mieszczą między rzędami siedzeń. Dobrze, że siedzi, gdyby stanęła, niektórzy mogliby się przestraszyć.

W dłoni trzyma smartfon, przed twarzą. Obejmuje długimi palcami jak odnóża tarantuli. A twarz ciągle niewinna, duże oczy i wystające kości policzkowe nie pasują. Nie pasują do reszty, jeszcze nie pasują. Ona jeszcze nie wie, co się stało. Może zaczyna się orientować dopiero. Powoli odkrywać, co ją czeka. Los baby. Jakby się nie starała, jakie by nie miała gołębie i dziecięce serce, będzie babą i już. Ludzie ją nauczą. Bez wyjścia. Wystarczy, że będą musieli patrzeć na nią z dołu.

Drobny przekręt

– Wiesiek, posłuchaj. Był upalny czerwiec. Otworzyłem drzwi taksówki zapraszającym gestem i popatrzyłem na nią. Była dostojną kobietą, która już nigdzie nie musiała się spieszyć. Zamknąłem lekko drzwi mercedesa i sam wsiadłem po drugiej stronie.

Opowieść, którą usłyszałem w drodze z podmiejskiej, malowniczej miejscowości do centrum Krakowa, była odtwarzana spokojnym, cichym głosem. Nawet przepisy kucharskie, którymi wymieniają się kobiety przez telefon, zawierają więcej emocji. Ona była dyrektorką zespołu szkół zawodowych dla kobiet. I opowiedziała mi o swoim śledztwie.

Objęła stanowisko jako młoda, niezbyt doświadczona zarządzająca. Po pewnym czasie zaniepokoiły ją drobne nieścisłości. Zaczęła samodzielnie analizować księgi, spędzała nad nimi całe noce, uczyła się księgowości jednocześnie ją weryfikując. Słuchałem, jak w końcu współpracowała z milicją i prokuraturą, a potem występowała w sądzie.

Zapadł mi w pamięć pewien sposób na przekręt – księgowa zamieniała miesiąc i dzień w dacie, tam, gdzie było to możliwe. W ten sposób przerwany zostawał ciąg przyczynowo–skutkowy, następstwo czasu dla wydarzeń, ludzi, miejsc. W tych załamaniach czasoprzestrzeni dało się uszczknąć duże sumy, odprowadzić w bok pieniądze, a wyciek pozostawał trudny do ustalenia.

Wiesiek, teraz posłuchaj. Nasza rzeczywistość zawiera tak wiele szczegółów, połączeń szczegółów, kolejności szczegółów, konfiguracji, konstelacji, kompozycji szczegółów, przypisania szczegółów do osób, miejsc i czasu, szczegółów dotyczących innych szczegółów, odwrotności szczegółów, całek i różniczek szczegółów… Jeśli ktoś będzie chciał zamienić ze sobą dwa szczegóły, zrobi to. Wieśku, nie próbuj tego śledzić, wyjaśniać, prostować, odkręcać, poprawiać. A gdyby Ci przyszło do głowy – nie próbuj przepraszać! Pamiętaj — Twój delikatny uśmiech…

Zdolności i efekty

Nie wystarczą same zdolności, potrzeba jeszcze siły, która je uruchomi i pędzie je popędzać, gnać, ciągnąć, drążyć, doprowadzi człowieka do pasji, nie w znaczeniu „zainteresowania”, ale czegoś w rodzaju „szewskiej pasji” – nie dającej się pohamować chęci robienia czegoś, co jest związane ze tymi zdolnościami. 

Może to być potrzeba osiągania konkretnych, wymiernych wyników – np. w sporcie będzie to czas maratonu, wysokość poprzeczki, ciężar wypchniętej sztangi, liczba strzelonych goli, liczba zdobytych medali. Może to być potrzeba pokazania się, sławy – np. w zajęciach artystycznych. Może to być potrzeba osobistego zmagania się z czymś, bez domieszki sławy czy wymiernego wyniku. Ale bez tego „hopla” najbardziej zdolny człowiek nie wykrzesa z siebie niczego.

Możliwe są różne kombinacje. Np. człowiek ma ogromne zdolności matematyczne, ale przyjemność sprawia mu kopanie piłki. Robi to w każdej wolnej chwili, ogląda mecze, czyta książki instruktażowe. Dobrym piłkarzem nie będzie nigdy, bo np. ma słabe serce, albo niekorzystne ukształtowanie stóp. Mimo to cały jego wysiłek zużywa na grę w piłkę, a matematyką zajmuje się na tyle, na ile wymaga jego proste, codzienne życie. Co z tego, że stojąc w kolejce do kasy potrafi obliczyć kwotę szybciej, niż kasjerka na komputerze? To akurat go wcale nie cieszy.

Zdolności i pasja to tylko dwa elementy, a na drodze do sukcesu jest ich jeszcze wiele. Ktoś świetnie gra na fortepianie, ale ma poważne trudności zagrać przed publicznością. Jeśli ich nie przełamie, jego gra jest dla otoczenia stracona, a i on sam niewiele z nią pocznie.

W wielu zawodach bardzo ważne jest przekonanie ludzi do siebie. W innych – konieczność spędzania wielu godzin przy biurku, a ktoś zdolny np. do programowania, grafiki komputerowej lub pisania tekstów jest jednocześnie kinestetykiem, i dłużej jak pół godziny nie wysiedzi. I żegnaj kariero.

Asia

Asia była najsłodszą istotą na świecie. Tak wszyscy mówili i była to prawda. Rysiek też tak o niej myślał, i nawet nie mógł sobie wyobrazić, że pomyślałby inaczej. Bo nie mogło być inaczej.

Myślał tak, gdy ustawiał osuszone po myciu szklanki na blacie, obok zlewu. Przyglądał się im pod światło, które padało spod szafki, żeby wyłapać białawe zacieki. Wycierał je ściereczką, ale nie chował. Asia przychodziła popatrzeć. Zawsze znajdowała plamki i zacieki na kilku szklankach, a Rysiek nie miał pojęcia, jak ona to robi, że znajdzie, albo raczej jak on to robi, że ich nie dostrzega.

Szklanki ustawiało się na prawo od filiżanek, w szafce, tuż obok okna. Za szklankami, idąc dalej w prawo, stały literatki, potem wąskie kufle do piwa, kieliszki do szampana, potem do wina i na końcu – do wódki. W tym a nie innym porządku. Rysiek chciał kiedyś ustawić szklanki z prawej strony, bo tak było najwygodniej je wyjmować, ale Asia powiedziała, że to nie jest najlepszy pomysł. I rzeczywiście, to nie był nawet dobry pomysł, zauważył Rysiek.

Przy stole w kuchni stały cztery krzesła. Od strony okna – to lekko rozchwiane, obok niego takie z jaśniejszą plamą drewna na tylnej nodze, potem dwa, które niczym by się nie wyróżniały, gdyby Asia nie umiała ich rozróżnić. Tylko Asia umiała i po każdym sprzątaniu kuchni (Rysiek stawiał krzesła do góry nogami na stole, potem przesuwał stół) Asia poprawiała te dwa krzesła, jeśli Rysiek postawił je odwrotnie. Przy zlewie żółta ściereczka leżała po lewej stronie, a zielona gąbeczka po prawej. W chlebaku woreczek z bułkami miał być skierowany wylotem w lewo.

A w lodówce… Lodówka rządziła się swoimi własnymi prawami. W sumie – prawami Joasi. Rysiek ledwo tam zaglądał. Popatrzeć nie było po co, a wyciągać coś lub chować mógł ktoś, kto znał zasady ułożenia. Ryśkowi trudno było je zapamiętać, ubolewał nad tym i był Asi wdzięczny, że jest dla niego wyrozumiała.

Do wyjścia z mieszkania prowadziła droga przez przedpokój. Jego części były urządzone tak, by po drodze kompletować kolejne części garderoby i przy drzwiach być gotowym, w pełnym rynsztunku, do wyjścia. Obok drzwi był wieszak na klucze. Rysiek, któregoś razu, schował klucze do kieszeni, zamiast je powiesić, przez co Asia, dwie godziny później, prawie się spóźniła do kosmetyczki. Od tamtej pory, nad wieszakiem, pojawił się napis: „KLUCZE!”

I tak dalej. Staranność i rozplanowanie mieszkania nie przedstawiały żadnych niedopowiedzeń ani niespodzianek. Kanapa, pufy, pilot od telewizora, półeczka na prasę, w której pozostawały egzemplarze wyłącznie z poprzedniego tygodnia, kwiatki podlewane według jasnych zaleceń hodowców, książki i albumy ułożone alfabetycznie i tematycznie. Rysiek myślał, że może garaż pozostanie ugorem, luźno i przypadkowo zdeformalizowanym, ale z czasem przekonał się, że wiele by stracił, gdyby Asia nie pomogła mu go przeanalizować i usystematyzować.

W zasadzie powinien być jej wdzięczny. Jedyne, co mu pozostało, konkretnie, to wdzięczność, bo do niczego innego nie wydawał się sobie być zdolnym. „Wdzięczności można się nauczyć” powiedziała mu Asia, „nawet tej na zawołanie” dopowiadał sobie Rysiek. Siadał przy stole, tak, by odsuwając krzesło nie wywołać przykrego dźwięku szurania nim po podłodze. Potem złączał stopy, prostował się, kładł dłonie (same dłonie) na blacie, potem się lekko uśmiechał i z wdzięcznością patrzył na Asię. Na tę najsłodszą istotę na świecie. Nigdy by nie pomyślał, że mogłoby być inaczej.