Spokojny człowiek

Na ulicy, w centrum miasta, przy niedużym baraczku, może kontenerze, w którym mieścił się bar całodobowy „U teściowej”, w świetle padającym z wnętrza przez okno przesłonięte szybą z pleksi, stał spokojny człowiek. W zasadzie wyraźnie widać było tylko twarz, oświetloną, i szerokie ramiona schowane w białej koszulce z krótkimi rękawami. Sierpniowe wieczory są już chłodne.

Specjalnością baru był kebab w kilku odmianach. Były i frytki, zapiekanki, hot-dogi, ale wszyscy brali kebaby. Dlatego spokojny człowiek z pewnością czekał na kebaba, a skoro czekał już dłuższą chwilę, musiał to być kebab w wersji zapiekanej.

Z budki dochodziły ożywione głosy. O której przyszła Aśka? Dlaczego tak późno? A Artek zostawił po sobie bałagan, czy my to mamy sprzątać? Mamy i to na bieżąco, bo jesteśmy otwarci dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pracujemy, wydajemy kebaby, sprzątamy, kłócimy się, milczymy, czasem opowiadamy kawały – zawsze przy otwartym barze, a klienci widzą nie tylko jak obżynamy mięso kurczaków i wołowe, jak szarpiemy szczypcami sałatę i siekane pomidory, wkładając je do bułek, polewamy sosami czosnkowym i pikantnym, ale widzą też, kiedy jest awantura i narada, kogo wyrzucić z kebabowni, a kogo znaleźć na jego miejsce.

Spokojny człowiek opierał się o ścianę zaraz przy oknie. Nie, twarzy nie miał anielskiej, ale taką jakby dobrze pasującą do wszystkiego, którą wszędzie można przykleić, dołączyć. Ale! Nie była bezbarwnie, przezroczyście pospolita. No i spodnie! Spodnie były pomarańczowe! Z granatowymi wstawkami z przodu, pod kolanami, i srebrnymi paskami na końcach nogawek. Przybrudzone. Pomarańcz ciemniał przy udach, srebrne paski nie błyszczały się jak nowe. Lecz biała koszulka pozostała biała, opinając bicepsy na rękach, założonych.

No właśnie, duże bicepsy i łagodna twarz. Tymi łapskami mógłby przydusić pierwszego lepszego przechodnia na ulicy, ale twarz nie zmieniłaby się z łagodnej na żadną inną. Można by pomyśleć, że gdyby nie pomarańczowe spodnie, tylko inne, skórzane, i jeszcze kurtka w skórze, to niezwykle spokojny człowiek sięgnąłby do wnętrza baru, złapał jednego z chłopaków i przez zęby cicho wycedził: koniec dyskusji, dawać mojego kebaba. Z ciągle spokojną twarzą, oczywiście.

Nie sięgnie i nie przydusi. Dziś, przed świtem, patrzyła w tę twarz dziewczynka, biała jak papier, mdlejąca mu na rękach. Przemarznięty włóczęga, któremu skończyło się lato właśnie tej nocy, na ławce na skraju parku. W południe – leżąca na bruku, przy tramwajowej szynie, rowerzystka, potrącona przez czarnego Passata. Za każdym razem jego twarz była niezmiennie spokojna, tak jak teraz, gdy czekał na kebaba i słuchał dobiegającej z wnętrza baru kłótni.

 

materiał powiązany: pomarańczowe spodnie

Panie Wieśku

Skrzywił się połówką twarzy, przymykając jedno oko.
– Jak przyjdą, nie wpuszczę. Nie będę z nimi rozmawiał. To znaczy mogę pokazać, gdzie jest sekretariat, proszę bardzo, na pierwsze piętro i na wprost, to należy do moich obowiązków. Ale ja nie mam obowiązku oprowadzać nikogo po budynku, zresztą nawet nie mogę tego zrobić. Bo panie Wieśku, ja mam chronić obiekt, a nie pokazywać go innym, nie wiadomo komu. Ja ich nie znam, nie muszę ich znać. Przyjdą – powiem dzień dobry i pokażę – tam jest sekretariat.

Dziś jestem do północy, potem już mnie nie ma. Potem niech przychodzi ktokolwiek kto chce i nie chce. Panie Wieśku, potem to już mnie nie interesuje. Jak sobie dadzą radę? Mnie to nie interesuje. Na pewno sobie dadzą radę, ja w to nie wątpię. Ale jak, w to już nie zamierzam wnikać. Ja dobrze wiem, jak to wygląda, jakie tu są, że tak powiem, warunki i zależności i powiem panu, panie Wieśku, że nie jest to łatwe. To jest, że się tak wyrażę, specyficzne. Ale każdy musi to poznać, że tak powiem, sam od siebie.

Nie, nie żałuję. Traktuję ten okres jako, powiem panu, doświadczenie życiowe. W każdym miejscu jest inaczej i wie pan, czasem człowiek, siedząc sobie tak w jednym miejscu, nawet by nie pomyślał, jak może być w innym. To się, że tak powiem, w głowie nie mieści. Nie żeby to było od razu coś strasznego, nie. Tylko, panie Wieśku, że może być akurat tak, jak jest tu, a nie gdzie indziej, gdzie właśnie jesteśmy. Aż tak inaczej.

Ludzi wspominam, oczywiście. I powiem panu, że w sumie chodzi o to, żeby człowiek człowiekowi był człowiekiem. Tu się wszystko zaczyna i tu się kończy. Nie chodzi o nic specjalnego, tylko o to, żeby traktować drugiego człowieka tak, jak się należy. Tylko tyle albo aż tyle.

Do zobaczenia. Mówię do zobaczenia, bo nigdy nie wiadomo, czy się jeszcze spotkamy. Miejmy nadzieję, że tak. Wszystko jest możliwe. Tak jak powiedziałem, jestem do północy, a potem mnie nie ma. Do zobaczenia. Klucz pan zostawił, dziękuję.

Dwa domy

Dom pod Poznaniem stoi w środku lasu, przy przecince, którą biegnie dobra, równa, asfaltowa droga. Pędzą po niej i TIRy, zwalniają tylko trochę, gdy przy przejściu dla pieszych pojawiają się dzieci. Dom był kiedyś wiejską szkołą, dokąd utrzymywanie małych, wiejskich szkół leżało w możliwościach gmin. Teraz w szkole mieszkają Marta i Daniel. Mieszkają, tak naprawdę, w pomieszczeniach pod dachem, zaadoptowanych na mieszkanie.

W domu jest wiele pokoi, przestronna kuchnia połączona z salonem, w którym stoi na środku, na przeciwko kominka, wielka sofa. Na granicy kuchni i salonu stoi pianino, z trochę nierówną klawiaturą, ale prawdziwymi strunami. Z jednej strony – taras i okna, przez które widać podwórko i wysokie sosny, z drugiej strony – przejście do długiego korytarza, łączącego wszystkie pomieszczenia. Na korytarzu, w pokojach, w innych pomieszczeniach, stoją szafki, biblioteczki, komódki, biurka, krzesła. Każde z nich jest inne, nie ma dwóch pochodzących z tego samego zestawu. Tu liczy się funkcjonalność, nie unifikacja. Meble pochodzą z różnych źródeł, to darowizna albo niepotrzebny już u kogoś sprzęt. Nie, nie są zniszczone, są po prostu różne, a każde z nich niesie ze sobą historię, której można się domyślić, jeśli tylko się im przyjrzeć.

Na dole, tam, gdzie były klasy, akurat teraz krzątają się goście. Przyjechali może dziesięcioma samochodami. Mniej więcej połowa z nich jest sprawna, jak to się teraz mówi, „inaczej”, druga połowa pomaga pierwszej połowie. Przeważnie wyjeżdżają rano i wracają po południu. Wieczorem, na przykład wczoraj, włączyli sobie muzykę. Głośniki, które stoją na dole, w świetlicy, postawili na parapecie okna i zwrócili na zewnątrz, leciały znane przeboje, jakie zwykle słychać na zabawach i weselach w całej Polsce. Oni tańczyli, niektórzy na wózkach, trzymając za ręce partnerów.

Dom i obejście mają dużo przestrzeni. Od tyłu, tam gdzie garaż i budynek gospodarski zamieniony teraz na domek z pokojem, prawie wchodzi na podwórko las. Po południowej stronie jest boisko do gry w piłkę nożną i siatkową oraz plac zabaw dla dzieci. Gospodarstwo wydaje się samotne, ale tak naprawdę wokół jest nie tak mało innych domów, ale są one ukryte w różnych częściach lasu, prowadzą tam piaszczyste drogi.

Marta i Daniel prowadzą rodziną zastępczą. Historia ich wychowanków to temat na powieść. Daniel pracuje w fundacji zajmującej się przysposabianiem ludzi do życia w społeczeństwie – tych, którzy z różnych powodów nie dali rady. Poza tym fundacja to miejsce najróżniejszych spotkań, na przykład teraz odbywają się w niej warsztaty dla rodziców dzieci dotkniętych autyzmem. Fundacja powołała do życia spółdzielnię zatrudniającą wychowanków-pracowników. Czterdzieści dwa hektary, jest gdzie pracować.

––

Dom w Rumunii stoi na stromym stoku, na jednym z pagórków (choć my nazwalibyśmy go już górą) w średniej wielkości uniwersyteckim mieście. Prowadzą do niego wąskie, kręte, strome uliczki. Są kręte dlatego, że przeciskają się w gęstej zabudowie, na stromym zboczu. W istocie ciasnota panuje to niesamowita. Każde pół metra jest starannie wykorzystywane przez gospodarzy, każdy metr jest sporą przestrzenią.

Dom stoi przy uliczce, po tej jej stronie, która stromo opada. Chyba dlatego na pierwszy rzut oka, wydaje się o wiele mniejszy niż jest naprawdę. Szeroka brama jest kuta, umieszczone na niej kształty imitują długie łodygi i liście jakiejś rośliny. Bramka otwiera się lekko, odskakuje, gdy kulowy zatrzask poddaje się pod naciskiem dłoni. Od odgrodzenia do domu jest może dwa metry, nad głową prowadzi gościa daszek o jednej fali, praktyczny, gdy pada deszcz. Po prawej od drzwi wejściowych rozciąga się duża, biała płaszczyzna przecięta poziomymi liniami – to elektrycznie podnoszona żaluzja, zamykająca wjazd do garażu.

Tuż za wejściem, na wprost wchodzącego, ukazuje się drewniana klatka schodowa. Strome schody prowadzą w dół, ich kontynuacja wznosi się w górę. Teraz można przekonać się, w jaki sposób duże pochylenie stoku wpłynęło na wewnętrzny porządek domu. Okna północnej strony mają przed sobą niewielką przestrzeń. Przed oknami wychodzącymi na południe otwiera się daleki widok. Nawet najniższy poziom, piwnicy czy sutereny, od strony południowej graniczy z sąsiednim domem na poziomie jego dachu. Przejścia między budynkami nie ma, każde pół metra jest tu na wagę złota.

Wyposażenie domu zostało starannie dobrane. Każde z pomieszczeń ma swoje konsekwentne umeblowanie, oświetlenie, zaplanowaną funkcjonalność. Żaluzje w oknach, siatki przeciw owadom, które w razie potrzeby można unieść i odsłonić całkowicie otwór okna, szafy na wymiar z przesuwanymi drzwiami, wypełniające całą wysokość i szerokość pomieszczenia. Miejsca do pracy, wypoczynku, spożywania posiłków – wszystkie idealne, jak nierzeczywiste, bez śladu przeszłości, historii, bez drobiny kurzu. Nic nie jest tu przypadkowe, niczego nie pozostawiono w niedokończeniu, niedopowiedzeniu, niezdecydowaniu. Na podwieszonych stropach o różnych kształtach umieszczono reflektorki i lampki współczesnego oświetlenia, halogenowe i ledowe, nad biurkiem niezwykła, płaska lampa, która część światła kieruje również w górę, aby zrównoważyć promień padający w dół. 

W salonie – wielka bieżnia do biegania, tak wielka, że przyćmiewa swoim rozmiarem telewizor stojący pośrodku mebli, naprzeciwko szerokiej sofy. I wszędzie zdjęcia – dzieci, ich żon, wnuków, oprawione w ramki stojące oraz wiszące na ścianach, ramki z wieloma zdjęciami, prezentującymi wiele etapów z życia wielopokoleniowej już rodziny.

W korytarzu stoi dziwne urządzenie, to transformator do podłączenia sprzętu przysyłanego przez syna, który mieszka w Ameryce. I jeszcze coś – stare pianino, tuż przy schodach, naprzeciwko wejścia do dolnej kuchni. Ono jedno nie bardzo pasuje do reszty mieszkania. „Dzieci uczyły się na nim grać, nie mogę się z nim rozstać” – mówi gospodyni – „dawno nie strojone”. Dotykam klawiszy – brzmi trochę gorzej niż to pod Poznaniem…

O twórczości i pstrykaniu

W twórczości nie da się oszukać co najmniej jednego czynnika – czasu. Poszukiwanie, klecenie, rozwalanie tego, co sklecone, budowanie od nowa, zbieranie sił, trwonienie sił, zbieranie znów, organizowanie, konsultowanie, przegląd, horyzont coraz szerszy – to wszystko wymaga czasu.

Niekiedy da się zauważyć, że ktoś za jednym zamachem stworzy coś fajnego. Nie należy dać się zwieść ułudzie. On tego nie stworzył w tym czasie, on to miał w głowie o wiele wcześniej. Inaczej – to mu się tworzyło w głowie przez dni, miesiące i lata. Lecz niestety, ludzie postronni opowiadają czasem o takich twórcach-geniuszach, co jednym pstryknięciem wywołują nowe światy. I w ten sposób powstają legendy. Wielu chciałoby mieć obok siebie takiego błyskawicznego twórcę, a już na pewno – wielu pracodawców. Mówiąc jednak między nami (myślę, że możemy sobie pozwolić na odrobinę prywatności, przecież jeśli już tu zaglądnąłeś i czytasz, to z pewnością mamy ze sobą wiele wspólnego): przekonanie, że ktokolwiek stworzy sensowne dzieło pstryknąwszy palcami, to kompletna bzdura.



Mężczyźni w polarach

Mężczyźni, którzy opatulają się w miękkie koce lub ubierają grube polary z kapturami, nasuwając je głęboko na czoła, tęsknią za matczynym łonem. Było im tam przytulnie, czuli się bezpiecznie. To nie ci sami, którzy z rubasznym śmiechem popijają piwo w rozchełstanych, niedopiętych na piersi koszulach, gdy z pomiędzy guzików wyglądają poskręcane włosy. Ci pierwsi są cofnięci, schowani w sobie, jakby zbyt energicznymi ruchami lub głośnym, bezpretensjonalnym śmiechem mieli skaleczyć lub obrazić dobroduszne powietrze wokół nich. Ci drudzy zaciągają się powietrzem i zamiast ono ogarniać ich, to oni zamykają je w sobie, trzymają tak długo, jak chcą, a potem wypuszczają na zewnątrz, zużyte.

A jednak różnica między tymi dwoma typami może się wydawać pozornie prosta. Kobiety, nie dajcie się ponieść pozorom. Rubaszności nie warto utożsamiać ze zdecydowaniem i konsekwencją, a nieśmiałości – z brakiem wizji na życie. Możliwe, że łatwiej się porozumieć z facetem, który nie ukrywa, że potrzebuje czasem wspomnienia z dzieciństwa. A trudniej z tym, który przeważnie zgrywa podległego tylko sobie bohatera.

Pada deszcz

Przybiegł deszcz. Stroskana matka pokrywa swoją troskę powtarzanymi radami, tymi samymi od kilkunastu lat, zastygłymi jej na ustach w podobnych konfiguracjach, które już nie pasują do coraz starszych, coraz bardziej samodzielnych dzieci. Czy wziąłeś parasol? Masz się gdzie schować? Przebierz się zaraz po przyjściu.

Inna stroskana matka, której dzieci mają już swoje dzieci, poszukuje kolejnych, cudzych dzieci (dlaczego by nie cudzych?), choć na pół godziny, na pół dnia. By wykształcone do perfekcji, przez lata, w bólu i cierpliwości, odruchy nie trafiały w pustkę, choć przez chwilę. By się jeszcze komuś do czegoś przydały.

Chyba większość kobiet, które stały się matkami, nie przestaje nimi być nigdy. Może zadaniem ojca jest zacząć chronić dziecko przed jego matką wtedy, gdy nadejdzie właściwy czas.

Życie zdaje się ciągłym poszukiwaniem, potem odnajdywaniem, po którym nieuchronnie nadchodzi zagubienie. I dalej, jeśli tylko ludzie są skłonni podjąć poszukiwanie na nowo, mimo rozczarowania, że już wszystko było dobrze i nie wiadomo dlaczego nie jest, to znów odnajdą coś, ale nie to samo co wcześniej, tylko trochę coś innego. No chyba, że już nie chcą poszukiwać.

Deszcz jeszcze przechodzi nade mną, słyszę go z okna, przecież nie czuję na samym sobie.  Nie jestem nastolatkiem, który by pozwolił kroplom spadającym z nieba lądować na swoim karku zupełnie tak sobie, dla własnego widzimisię, bez głębszego powodu. I może szkoda.

Stokrotki, zmartwychwstanie, fot. Piotr Kubic

Stop wariatom drogowym

Poza miastem droga opada, a potem wznosi się. Dalej znów opada trzema zakrętami, z których każdy następny jest mniej ciasny. Tworzą przedłużoną o połowę literę S. Ze środka środkowego zakrętu można podziwiać dolny, najszerszy z nich wszystkich. Nocą błyszczą w światłach reflektorów białe linie opasujące drogę. Widać ją na kilkaset metrów, skręconą.

W ostatnim z sześciu samochodów nie gra radio. Zegary świecą w starym stylu, na bursztynowo, nikłym światłem. Po prawej żarzy się mały, kolorowy ekran, na którym wije się malutka kopia kształtu drogi. Z lewej strony, na dole, pod kierownicą, świeci na czerwono liczba dziewiętnaście. Mając przed sobą ostatni zakręt w prawo Antek redukuje bieg i wybiera się na drugą stronę podwójnej linii. Po jego prawej ręce przepływają do tyłu auta. W połowie ostatniego zakrętu jest lekkie przełamanie nawierzchni, Antek wie, że tam zachwieje samochodem i jest przygotowany. Ale nie jest pewien, czy asfalt jest zupełnie suchy, czy może nieco wilgotny? Pogoda nie do końca wyjaśniona. W każdym razie, jeśli pojawi się uślizg, to właśnie tam. Antek musi go wyczuć w ułamku sekundy, siedząc w fotelu.

Auta nocą

Najbardziej wyczuwa ramionami wtulonymi w fotel oraz podudziami, które opierają się na siedzeniu. Wchodząc w zakręt wkręci kierownicą bardziej niż trzeba albo mocniej naciśnie na hamulec, żeby dowiedzieć się, na jaką przyczepność może liczyć. Chce to wiedzieć, zanim nadejdzie przełamanie nawierzchni. Antek pamięta, jak jego samochód reaguje na suchej nawierzchni. Dlatego każde zachwianie, każde ugięcie, każde opóźnienie w reakcji auta, każde odstępstwo od tej wzorcowej reakcji powie mu, jak ślisko jest teraz.

Antek przypomina sobie, jak pierwszy raz poczuł różnicę, gdy wymienił opony. Potem eksperymentował ze zmianami ciśnienia powietrza. Pamięta, jak miękły opony podczas upałów i jak twardnieją, gdy temperatura, jesienią, spada poniżej dziesięciu stopni. Te wspomnienia przepłynęły mu teraz w pamięci wraz z pięcioma samochodami, które pozostawił w tyle.
Jednak nie wszystkie pozostawił. W lusterku szybko rosną niepokojąco dwa światła. Ktoś goni Antka. Czy może to jakaś służba drogowa? Mundurowa? Odpowiedź jest bardzo ważna, bo zaważy na tym, co Antek zrobi. Nieoznakowanego samochodu policyjnego nie da się rozpoznać nocą na podstawie obrazu w lusterku. Antek zna model, który krąży w tej okolicy, którego przednie światła pozycyjne układają się w charakterystyczne strzałki. Ale te światła są inne. Przede wszystkim są drogie, bo jakość ich promienia jest świetna. Auta policyjne nie są raczej nie jest wyposażane w ksenony lub diody. Po trzecie – funkcjonariusze chcieliby szybko zatrzymać kierowcę, który popełnił wykroczenie, szczególnie wtedy, gdy ten kierowca wyraźnie zwolnił i zamierza teraz przestrzegać przepisów.

W najbliższej miejscowości, na prostej, stoi samotny, pomalowany na żółto strażnik dróg. Jest dobrze oznaczony i wszyscy zwalniają, jakby przyklękali przed ołtarzem. Potem, podobnie jak w kościele, zrywają się i szybko oddalają. Dwieście metrów za fotoradarem nieznany samochód wyprzedza Antka i mknie do przodu. To duże, smukłe auto o sylwetce drapieżnego zwierzęcia, które zastygło podczas skoku.

W lepszej pozycji jest nie ten, kto jedzie pierwszy, lecz ten ostatni. O wiele łatwiej jest gonić niż uciekać. Zwłaszcza w ciemności. Pierwsze auto musi przecierać szlak, rozpoznawać zagrożenia. Drugie otrzymuje jasną sytuację i wzoruje się na pierwszym. Trzeba trochę doświadczenia, aby o tym wiedzieć i nie dać się ponieść niemądremu odruchowi „chcę być pierwszy”. Na drodze nie liczy się tak bardzo moc silnika, co doświadczenie, praktyka oraz brak zbędnych zahamowań. Kierowca, który w wyobraźni widzi utratę swojego samochodu wartego trzysta tysięcy nie będzie naciskał na gaz tak samo, jak ten, który kieruje autem dziesięć razy tańszym. Wyprzedzanie na podwójnej linii ciągłej jest wykroczeniem, ale po odpowiednim rozpoznaniu nie powoduje żadnego zagrożenia.

Samochód o kształcie skaczącej pantery nie jedzie bardzo szybko. Nie na tyle szybko, aby nasz bohater (bohater opowieści, nie kierowca-bohater) nie mógł się za nim utrzymać. Nic nie szkodzi, że ten pierwszy, na prostej, wyrywa do przodu, zostawiając drugiego w tyle. Bo na zakrętach pantera traci animusz, staje się ostrożna, choć z pewnością ma opony o wiele lepsze niż samochód Antka. Na pewno ma też wszechstronny system kontroli trakcji, czego auto Antka nie ma w ogóle. Pantera nie wyprzedza też tam, gdzie z powodzeniem pozwoliłby na to jej potężny silnik. Zjeżdża na prawo daleko przed wysepkami, choć z pewnością ma świetne hamulce. Antkowi znów sięga pamięcią do wspomnień, teraz – ukraińskiego auto, które spotkał na trasie na Rzeszów. Ukraiński kierowca wyprzedzał między wysepkami, które znajdowały się na środku drogi, wykorzystując ostatnie metry przestrzeni przed przeszkodą. Antek nie wiedziałby, że jest to w ogóle możliwe, i że to wcale nie jest takie niebezpieczne, gdyby nie zobaczył tego na własne oczy.

Dwa pędzące przez ciemność samochody dogoniły kolejną kolumnę. Antek znów jest ostatni, przed nim pantera, potem może pięć samochodów i ciężarówka na przodzie. Z przeciwka ciągle nadciągają pary świateł, droga nie jest wolna i nie można wyprzedzić samochodów i pozostawić ich w ciemności, w tyle. Mówiąc ściślej – można by i tu wyprzedzać, bo jezdnia jest szeroka i zmieściłyby się na niej nawet cztery strumienie pojazdów obok siebie. Ale są pewne granice przesady, a teraz Antek nie widzi powodu, by je przekraczać.

Antek wie, że za niecały kilometr droga wzniesie się długim podjazdem, na którym otowrzy się drugi pas dla tych, którzy jadą wolniej. W zamiarze inżynierów drogowych miało to ułatwić wyprzedzenie, ale w praktyce jest odwrotnie. Pod górę, na dwóch pasach, wszyscy nagle wciskają mocno gaz i jadące dotąd wolno auta, wszystko jedno, czy osobowe czy ciężarówki, pędzą pod górę, by na szczycie znów zwolnić i uformować taką samą kolumnę, jak przed podjazdem. Czasem, na pas do wyprzedzania, wyjeżdża jakiś malkontent i bezskutecznie próbuje swoich sił, ciągnąc za sobą łańcuszek samochodów.

Nasz kierowca chce spróbować czegoś innego. Za kilkaset metrów będzie odcinek przerywanej linii. Jeśli nikt z niej nie skorzysta, zrobi to on, nie bacząc na ewentualne sygnały dźwiękowe tudzież świetlne, które inni kierujący wyślą pod jego adresem. Zresztą wyślą zupełnie niepotrzebnie, bo on nie zamierza nikomu zajeżdżać drogi, nikogo spychać do rowu czy hamować mu tuż przed zderzakiem. Potem, na małej górce, jest skrzyżowanie z dwiema wysepkami. Tam wszyscy zwalniają, choć zwykle nie ma ku temu powodu. Tak więc zaraz za skrzyżowaniem, redukując bieg i rozkręcając obroty silnika, można jeszcze coś wywalczyć, trzeba tylko, niestety (szlachetne władze, wybaczcie), przekroczyć podwójną linię ciągłą.

Asfalt jest tutaj suchy. Na zakręcie w prawo ciężarówka nieco zostawia peleton, a przed nią – głucha ciemność: z przeciwka nic nie jedzie. Nie widać żadnych świateł, a one, w mroku, lśnią widoczne z daleka albo wzniecają poświatę z ponad stu metrów. W nocy, paradoksalnie, samochód jadący z przeciwka widać o wiele wcześniej, niż podczas dnia.

Za zakrętem, na początku wznoszenia, jest skrzyżowanie, a za nim otwiera się dodatkowy pas. Antek nie powstrzymał się, jest już na lewej stronie i minął wszystkich, została mu tylko ciężarówka. Chce wrócić na prawą stronę przed skrzyżowaniem, bo to niedobrze przekraczać więcej niż dwa przepisy naraz. W zasadzie trzy, bo pierwszy to podwójna linia ciągła a drugi – ograniczenie prędkości. Zresztą na środku skrzyżowania jest wysepka, więc przyzwoitość wymaga, by minąć ją z prawej strony. W połowie zakrętu Antek spogląda w lusterko i dostrzega piękne ksenonowe lampy sunące gdzieś dalej za nim po lewym pasie: pantera poszła w jego ślady.

Gdy nasz bohater (bohater opowiadania, bynajmniej nie bohater-kierowca) mija wysepkę, jest już sam, wszyscy zostali w tyle. Pantera schowała się a Antek przeczuwa, że przyblokuje ją któryś z kierowców osobówek, leniwiejąc ciężarówkę lewym pasem. Przed Antkiem teraz zakręt w prawo, ma dla siebie dwa pasy, czyli dwa razy szerszą drogę niż zwykle, więc zbiera go od zewnętrznej, potem ścina do środka, a wychodząc na prostą znów jest po lewej. Wtedy może przejechać zakręt o wiele szybciej. Tyle, że asfalt jest tu zniszczony, pocięty poprzecznymi łatami, nierówny. Droga idzie w górę zdecydowanie, auto spina się, bo Antek mocno dodaje gazu, silnik rozdziera się warkotem, amortyzatory mają tu sporo pracy, samochodem targają wstrząsy. Ale auto jedzie tak, jak chcę Antek. Zresztą Antek pamięta, że jego auto ma tylny napęd, dlatego chce wyczuć każde drgnienie, zachwianie, które mówi mu, jak prowadzą się obie osie i czy któraś z nich nie traci przyczepności.

Teraz – kilometr prostej drogi pod górę i zakręt w lewo. Gdy dopada zakrętu, w lusterku znów pojawiają się ksenony. Choć są daleko, to na pustej, prostej drodze mogą rozwinąć wielką prędkość. Dlatego Antek zastanawia się, co robić i przypomina sobie, że niedaleko jest skrzyżowanie i nieszeroka, nieoświetlona droga prowadząca do wsi. „Trudniej jechać pierwszym na drodze”, pamiętacie? Ksenony nikną na chwilę, a wtedy Antek jest tuż przed skrzyżowaniem, hamuje (ach jak długo hamuje się z takiej prędkości) i skręca w prawo, w wiejską. Natychmiast gasi światła i hamuje ręcznym hamulcem, żeby nie zapalały się czerwone, silne światła stopu. Auto toczy się jeszcze kilkanaście metrów i zatrzymuje wśród pól, w ciemności. Po chwili, z tyłu, z zawrotną prędkością przemyka pantera, a chłodne iskry ksenonowe omiatają drogę i pobocza. W chwilę za nią – tłum żółtawych świateł aut osobowych, a na końcu przetacza się pomruk ciężarówki. 


Samotny jeździec, fot. Piotr Kubic


Opowieść dedykuję Pawłowi D. Kiedyś, gdy byłem studentem, jechaliśmy na Zachód jego samochodem. Zmienialiśmy się za kierownicą. Gdzieś pod Wrocławiem (nie było wtedy autostrady) były długie proste odcinki, na równinie, wśród pól. Było wcześnie rano, kierowałem, a Paweł spał na tylnym siedzeniu. Zacząłem wyprzedzać całą kolumnę aut, a droga była jednopasmowa. Nagle, ni stąd ni zowąd, w odległości dwustu pięćdziesięciu metrów, z jakiejś polnej drogi wyjechał samochód i skierował się wprost na mnie. Miałem może cztery, pięć sekund, żeby się poszukać miejsca i schować się wśród samochodów, które wyprzedzałem. Na domiar złego zorientowałem się, że właśnie teraz Paweł się obudził i podniósł głowę. „No świetnie” pomyślałem, „teraz widzi, co wyrabiam z jego samochodem – jedziemy na czołówkę”. Ale zamiast reprymendy usłyszałem tylko: „nie bój się, on ci zjedzie”.

Rzeczywiście, kierowca z przeciwka, widząc nas, zjechał na pobocze. Zerknąłem na Pawła, a on mruknął: „jazda samochodem to też psychologia”.

Na straconej pozycji

Wyobraź sobie, że w pewnym momencie życia dociera do Ciebie, że zawsze kibicowałeś słabszej drużynie. Odkrywasz to po latach, gdy już dawno wiadomo, że rówieśnicy wyprzedzili Cię w wielu sferach życia. W takim momencie wiele staje się jasne – skoro zwykle trzymasz ze słabszymi, nigdy nie będziesz najlepszy. Najlepszy staje się najlepszym, bo nie zawraca sobie głowy słabeuszami, tylko prze do przodu. Bo nie ustępuje im, nie pomaga, nie współczuje, tylko wyprzedza ich kiedy się tylko da, a jeśli trzeba, biegnie im po plecach.

Rola bramkarza w drużynie piłkarskiej jest z góry przegrana. Bramkarz to „ostatnia deska ratunku”, czyli ma ratować to, czego nie uratowali, albo co spartaczyli koledzy z drużyny. Napastnik najwyżej nie strzeli gola, ale bramkarzowi – strzelą prędzej czy później. Może mieć swoje pięć minut, jedną genialną paradę, ale wiadomo, że kiedyś polegnie, bo został postawiony w miejscu, w którym jest skazany na rozstrzelanie.

https://youtu.be/qJky0dnBMm8

Dzieci wprawiają w przerażenie

W moich dzieciach widzę siebie jak w lustrze. Nie jeden raz, widzę ciągle. A czasem zdarzają się momenty, gdy widzę nadzwyczaj wyraźnie.

Jeśli ktoś by sądził, że to dla mnie szczególna radość, to wyjaśnię: przeważnie są to bardzo trudne momenty, wręcz przerażające. Po pierwsze – doznaję olśnienia: bo ja to znam! Na drugim miejscu jest zdziwienie – znam to od dawna, od lat! Nawet, jeśli nie do końca zdawałem sobie sprawy, nie dostrzegałem, albo zapomniałem, albo bagatelizowałem – teraz właśnie to, właśnie te problemy stają wobec mnie. I jeśli w przypadku samego siebie mogłem je jakoś banalizować, to w przypadku mojego dziecka żadną miarą nie mogę, nie jestem w stanie tego zrobić.

Gdyby był to obcy człowiek, to bym mu nagadał, potem i odszedł i dał sobie spokój. Ale tu – nie mogę. Przecież nie zostawię, nie ucieknę od dziecka! Stoi naprzeciwko mnie, wpatrzone, wściekłe, smutne, płaczące, nie rozumiejące, chcące czegoś – a ja mam, muszę, właśnie teraz, w tej chwili, podjąć najlepszą decyzję.

Lecz to jeszcze nie wszystko. Otóż zaczynam rozumieć przyczyny moich własnych niepowodzeń. Wszystko staje się powoli jasne! Dlaczego studiowałem dwa razy, dlaczego nie grałem w drużynie klasowej, dlaczego to, dlaczego tamto – rzeczywistość odkrywa się przede mną. I mógłbym powiedzieć dziecku, że to głupie, kiedy się boi, na co ma nadzieję, na co czeka, czego się spodziewa, ale wtedy dokładnie to samo musiałbym powiedzieć sobie.

Czy dość dobrze opisałem dramat tej sytuacji?

Domyślam się, co wy, rodzice, moglibyście teraz powiedzieć: skoro już to wiesz, to zrób wszystko, żeby dziecko nie powtórzyło twoich błędów. Możesz je wychować, nauczyć, poprowadzić, ochronić, nawet zmusić. 

Cha cha (przepraszam) ale to naiwność. Bo czyż moi rodzice mnie nie wychowywali, nie uczyli? Oczywiście, że tak. Czy to coś pomogło? Sęk w tym, że tego nie da się za bardzo stwierdzić. Co więcej – dość łatwo można przesadzić z ochroną, opiekuńczością, zakazami, nakazami i zmuszaniem. I zamiast pomóc, wychowa się człowieka niesamodzielnego, z kompleksami, uprzedzeniami, zalęknionego albo agresywnego.

Co robić…?

Lepię siebie z waszej gliny

Moja osobowość to zlepek różnych postaci. Nie wstydzę się tego, a nawet mógłbym wymienić poszczególnym osobom, co od nich zmałpowałem. Zmałpowałem oczywiście w zakresie moich możliwości, bo nie jestem omnibusem.

abstrakcja, kolor fot. Piotr Kubic

Na przykład wspominam Edwarda, którego już nie ma, a który zawsze się uśmiechał, prawie zawsze, bo przestał, gdy, jak się potem okazało, miał już tylko kilka tygodni do końca. Od co najmniej dwóch innych osób skopiowałem głośny śmiech, ale beztroski, nie wyśmiewający nikogo. Co prawda czasem wychodzi mi całkiem inny śmiech, ten mój, który nie jest dobrze odbierany przez otoczenie. Ale to coraz rzadziej, bo coraz rzadziej mam zły humor.

Pamiętam, jak Tereska powiedziała mi, że ma dość patrzenia na niezadowoloną gębę. Było to wtedy, kiedy w naszym obejściu pojawił się pewien Amerykanin, który, jak to Amerykanin, z łatwością przyjmował błogi wyraz twarzy. Postanowiłem, że ja też będę próbował wyglądać błogo, i od czasu do czasu chyba się to udaje.

Od pewnej długowłosej blondynki przejąłem pilnowanie swoich spraw. Moje sprawy są najważniejsze, tak sobie mówię, przynajmniej od czasu do czasu, szczególnie wtedy, gdy próbuję na siłę uszczęśliwiać innych. Albo kiedy inni próbują uszczęśliwić mnie nadmiarem tylko swoich problemów. Nauczyłem się, bo można, po prostu wstać, powiedzieć „to już idę”, i naprawdę pójść.

Pamiętam, że kiedyś zadziwiała mnie u innych umiejętność milczenia, w momentach, w których mówienie nie byłoby im na rękę. Milczenie jest świetne wtedy, gdy trzeba komuś dopiec. Podobno jest to domena kobiet, ale to nieprawda. Mężczyzna też to potrafi, wystarczy, że podglądnie kobietę i przejmie ten sposób załatwiania spraw. Prawdę mówiąc, milczenie ciągle mi jeszcze słabo wychodzi, ale ćwiczę i mam już niejakie osiągnięcia. 

Pamiętam zdawałoby się niewiele znaczące wydarzenie. Mój daleki kuzyn, a może nie kuzyn, magister, a nawet o mało co doktorant na szanownej niekiedy uczelni krajowej, stoi na przyczepie, w środku wsi, w gospodarstwie, i nagłymi, energicznymi, niemal wściekłymi ruchami wbija widły w stertę siana, po czym unosi je wraz z wyschłą zieleniną wysoko nad głowę i przerzuca przez górne, małe wrota dużej stodoły. Ponieważ zawsze znałem go jako flegmatycznego myśliciela, wtenczas ukazał mi się z stanowczo innej strony. Nauczyłem się od niego, że czasem nie ma co dywagować, trzeba czym prędzej wbijać i przerzucać.

W ogóle świat wokół nas jest pełen gotowych rozwiązań. Nie ma się co silić na oryginalność. Podobno Marylin Monroe tak wspominała swoją pierwszą rolę: nie miałam pojęcia, co mam robić, ale podglądałam koleżanki. Wydaje mi się, że nie tak wielu ludzi chciałoby się przyznać, co ściągnęli od innych. Ale ja mogę. Nie boję się tego powiedzieć, wraz ze słowem: dziękuję.