Moja osobowość to zlepek różnych postaci. Nie wstydzę się tego, a nawet mógłbym wymienić poszczególnym osobom, co od nich zmałpowałem. Zmałpowałem oczywiście w zakresie moich możliwości, bo nie jestem omnibusem.
Na przykład wspominam Edwarda, którego już nie ma, a który zawsze się uśmiechał, prawie zawsze, bo przestał, gdy, jak się potem okazało, miał już tylko kilka tygodni do końca. Od co najmniej dwóch innych osób skopiowałem głośny śmiech, ale beztroski, nie wyśmiewający nikogo. Co prawda czasem wychodzi mi całkiem inny śmiech, ten mój, który nie jest dobrze odbierany przez otoczenie. Ale to coraz rzadziej, bo coraz rzadziej mam zły humor.
Pamiętam, jak Tereska powiedziała mi, że ma dość patrzenia na niezadowoloną gębę. Było to wtedy, kiedy w naszym obejściu pojawił się pewien Amerykanin, który, jak to Amerykanin, z łatwością przyjmował błogi wyraz twarzy. Postanowiłem, że ja też będę próbował wyglądać błogo, i od czasu do czasu chyba się to udaje.
Od pewnej długowłosej blondynki przejąłem pilnowanie swoich spraw. Moje sprawy są najważniejsze, tak sobie mówię, przynajmniej od czasu do czasu, szczególnie wtedy, gdy próbuję na siłę uszczęśliwiać innych. Albo kiedy inni próbują uszczęśliwić mnie nadmiarem tylko swoich problemów. Nauczyłem się, bo można, po prostu wstać, powiedzieć „to już idę”, i naprawdę pójść.
Pamiętam, że kiedyś zadziwiała mnie u innych umiejętność milczenia, w momentach, w których mówienie nie byłoby im na rękę. Milczenie jest świetne wtedy, gdy trzeba komuś dopiec. Podobno jest to domena kobiet, ale to nieprawda. Mężczyzna też to potrafi, wystarczy, że podglądnie kobietę i przejmie ten sposób załatwiania spraw. Prawdę mówiąc, milczenie ciągle mi jeszcze słabo wychodzi, ale ćwiczę i mam już niejakie osiągnięcia.
Pamiętam zdawałoby się niewiele znaczące wydarzenie. Mój daleki kuzyn, a może nie kuzyn, magister, a nawet o mało co doktorant na szanownej niekiedy uczelni krajowej, stoi na przyczepie, w środku wsi, w gospodarstwie, i nagłymi, energicznymi, niemal wściekłymi ruchami wbija widły w stertę siana, po czym unosi je wraz z wyschłą zieleniną wysoko nad głowę i przerzuca przez górne, małe wrota dużej stodoły. Ponieważ zawsze znałem go jako flegmatycznego myśliciela, wtenczas ukazał mi się z stanowczo innej strony. Nauczyłem się od niego, że czasem nie ma co dywagować, trzeba czym prędzej wbijać i przerzucać.
W ogóle świat wokół nas jest pełen gotowych rozwiązań. Nie ma się co silić na oryginalność. Podobno Marylin Monroe tak wspominała swoją pierwszą rolę: nie miałam pojęcia, co mam robić, ale podglądałam koleżanki. Wydaje mi się, że nie tak wielu ludzi chciałoby się przyznać, co ściągnęli od innych. Ale ja mogę. Nie boję się tego powiedzieć, wraz ze słowem: dziękuję.