Dziś Antek postanawia odrobić trening rano, przed śniadaniem. Rower czeka, ustawiony na rolce. Za oknem śnieg i mróz, ale to za oknem, na zewnątrz, nie tu. Antek powoli wypija kubek wody, zakłada pulsometr i buty kolarskie, uruchamia trenażer, włącza aplikację. Aha, jeszcze zapas wody, jeszcze batony z energią, a specjalnie dla Antka – wstrzykiwacz z insuliną i program ciągłego pomiaru glukozy.
Na dziś przewidziany jest trening godzina sześć minut. Dziesięć minut rozbiegówki, dziesięć wybiegówki na końcu. Sedno to dwie serie, dwóch obciążeń – mniejsze 68% oraz większe 83%. Seria zaś składa się z trzech bloków: 3 minuty większego obciążenia a potem 1 minuta mniejszego obciążenia. Dalej 6 minut większego i 2 minut mniejszego. I jeszcze 9 minut większego i 3 minuty mniejszego. Brzmi skomplikowanie, ale Antek nie musi tego pamiętać, aplikacja pilnuje wszystkiego. Antek musi tylko pedałować. Tylko. Ha ha!
Tak po prawdzie – 83% obciążenia to wcale nie jest dużo. Jadąc w terenie prawie się tego nie czuje. Zagwozdka tkwi w tym, że trenażer wymusza ścisły rytm (fachowa nazwa: kadencja) oraz czas. Od nich nie ma ucieczki, no chyba, że Antek się podda i zejdzie z roweru. Lecz takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę.
Dramaturgia treningu rozgrywa się w umyśle Antka. Podczas rozbiegówki zachęca mięśnie do pracy. Nie chcą. Organizm jeszcze zaspany, zastany, nie tylko mięśnie, ale cały krwiobieg i układ oddechowy. Słabo, słabo. Pod koniec rozbiegówki nareszcie jest dobrze. Tak, może być dobrze, „znowu żyję”. Wtedy zaczyna się pierwsza seria. Jest dobrze, kręci się, kręci. Trzy minuty obciążenia 83% to bułka z masłem. Potem minuta „odpoczynku”, choć 68% to też niemało. Kolejne sześć minut i jest coraz ciężej, ale znośnie. Pojawia się lekkie kłucie w kolanie, nic nowego, przejdzie. Zaś 9 minut kolejnego wysiłku, sukcesywnie, powoli, minuta po minucie, doprowadza Antka do rozpaczy. Na posadzce jest już kałuża potu, serce mocno bije, ale nie bardzo mocno, a jednak brakuje siły. Antek zaczyna się zastanawiać, czy dotrwa do końca, bo przecież to dopiero pierwsza seria.
Trzy minuty „odpoczynku” zjawia się w końcu, z czego pierwsza minuta to paradoksalna walka z jeszcze większym bólem mięśni. Trzy minuty to trochę mało, zwłaszcza, że to nie taki sobie odpoczynek. Gdy przychodzą kolejne etapy obciążenia Antek odpływa mentalnie. Nachodzą go przeszłe wydarzenia z ostatnich dni, nie wiadomo dlaczego takie a nie inne. Konflikty z ludźmi, niezałatwione sprawy, problemy do rozwiązania. Antek rzadziej patrzy na licznik czasu treningu. Pedałowanie oddala się jakoś, kolejne sześć minut udaje się przetrwać bez rozpaczy. Jest ciężko, ale idzie naprzód. I znów można odpocząć przez 2 minuty.
Nie jest tak źle, byle tylko wytrzymać jeszcze 9 minut. Tylko 9 minut. „Zobaczę” – myśli, przecież zawsze mogę zsiąść. Byle nie zsiąść za późno. Ciekawe, czy można przewrócić się na rowerze zapiętym do trenażera. Na pewno można, ale trzeba by chyba zemdleć. Na to się nie zanosi, chociaż kto wie. Mózg przecież nie włącza czerwonej lampki: uwaga, za 5 sekund reset. Ale można się zachwiać, tak na moment, i będzie za późno żeby złapać równowagę. Dlaczego tak słabo dziś? Było o wiele lepiej, jeszcze trzy tygodnie temu. Dzisiejszy trening należy do tych mniej wymagających, co jest nie tak?
Nagle Antek zdaje sobie sprawę, że kręci mu się nie tak źle. Ból mięśni zmniejszył się, nawet można by o nim zapomnieć. Oddech dość głęboki, ale nie tak ciężki, bez zadyszki. Jest dziwnie lekko, za lekko jakoś. Antek patrzy na cyfry wyświetlane przez aplikację – wszystko się zgadza, 83% obciążenia, kadencja 100, czas treningu dobiega godziny. Czyli… za chwilę koniec…? Ciekawe, mam wrażenie, że mógłbym zacząć od początku, jeszcze raz.
Na końcu obowiązkowy wybieg, 10 minut lekkiego kręcenia. Nuda, nuda, choć znów pojawia się ból mięśni. Tak trzeba. Antek wraca do codzienności. Puls maleje, oddech już całkiem lekki. Jest pięknie, choć Antek wie, że ta lekkość to złudzenie. Mokry od potu, przy uchylonym minimalnie oknie, nie czuje zimna. Po zakończeniu musi rozciągnąć mięśnie, szybko wziąć prysznic, ciepło się ubrać i zjeść lekki, niewielki posiłek. W organizmie już zaczęła się regeneracja, która będzie trwać przez cały dzień, nawet dłużej.
Regeneracja jest istotą rozwoju, nie sam trening. Podczas regeneracji organizm nadbudowuje swoje układy tak, by w przyszłości lepiej sprostały zadaniu, które właśnie doświadczył w czasie treningu. Dlatego tak ważny jest tryb życia w całości – odżywianie, dobry sen, brak większego stresu. Godzina, dwie godziny treningu mają wyzwolić procesy regeneracyjne, które działają nieprzerwanie całą dobę, do następnego treningu. Tę pracę organizm wykonuje ciągle, z tygodnia na tydzień. Alkohol, używki, kiepskie czy wręcz szkodliwe pożywienie – niweczą wysiłek treningowy. Najważniejszy jest sen. Jeśli nie masz czasu na sen, zapomnij o trenowaniu.