Są gdzieś tacy, którzy czują podobnie jak ty

W zeszłym tygodniu pomyślałem, że wiem, dlaczego nigdy nie będę aktywnym realizatorem dźwięku. Nigdy nie fascynował mnie sprzęt jako taki, lecz to, co można by na nim zagrać. Nigdy nie fascynowała mnie siła dźwięku, a na dwóch koncertach z trzech, na których ostatnio byłem, zostałem ogłuszony tak, że wracając do domu samochodem miałem wrażenie, że podczas koncertu ktoś podmienił mi silnik.

A jednak – dzisiaj – Anna Maria Jopek wraz z zespołem – i zestaw nagłośnieniowy, który mógłby "zdmuchnąć" ludzi siedzących na naszej małej widowni. I delikatnie wtedy, kiedy trzeba było, i było głośno wtedy, kiedy należało. Po prostu z głową, ciekawie, adekwatnie.

Przy takich okazjach chwyta mnie jakaś tęsknota za tymi ludźmi, którzy czują podobnie jak ja. Ale zmieszana ze spokojem, że mój upór i walka o moje spojrzenie ma sens, że mogę mieć rację. Choć rację czasem tylko dla siebie.

Czasem wiesz, że masz rację, albo czujesz to. Nie rezygnuj, nie porzucaj. Drąż, szukaj dróg ujścia. Wygrywają ci, którzy mają rację 🙂

Refleksje z pracy

Znaleźć człowieka, który fascynuje się tym, czego akurat potrzebuje firma, to ogromne szczęście. Zrozumiałem to uczestnicząc od jakiegoś czasu w przyjmowaniu ludzi i organizowaniu im pracy. W krótkim i średnim okresie czasu ludzie się nie zmieniają. Czyli tacy, jacy są, tacy pozostają w pracy. Nawet jeśli mają najszczersze chęci, żeby dopasować się do oczekiwań pracodawcy, to po pewnym czasie, zwykle po okresie próbnym, ciągną do swoich przyzwyczajeń, ulubionych zadań w których czują się pewnie, pomijając zbytni wysiłek zgłębiania nowych terenów. Aby ich skłonić do zrobienia kroku naprzód – trzeba poświęcić im czas i cierpliwość. Po jakimś czasie dopiero widać, czy ta inwestycja się zwróci, czy ktoś nie jest zbyt sztywny. Pomijam oczywiście etap zniecierpliwienia, narzekania itp. w momencie, gdy mobilizuje się ich do czegoś dla nich nowego.

Ja kiedyś zajmowałem się tylko sprzętem – komputerami, wzmacniaczami, aparatami fotograficznymi i kamerami. Te urządzenia robiły to, czego oczekiwałem, a jeśli nie – czytałem instrukcje, względenie oddawałem do serwisu. Z ludźmi jest inaczej. Można im po prostu "kazać" coś zrobić ale to bardzo nieefektywne. Za to jeśli otrzymają samodzielne zadanie do własnych rąk, z którego będą rozliczeni, za które odpowiadają – wtedy jest szansa, że się tym przejmą.

Patrzę na moją córkę i widzę, że ja rozumiem wiele rzeczy, których ona jeszcze nie rozumie. Patrzę na moich pracowników i często widzę to samo. Mogę dziesięć razy tłumaczyć, że np. trzeba coś zacząć planować wcześniej. Ale rozumieją to dopiero wtedy, jak katastrofa wisi nad karkiem. A jednak wiem też, przez analogię, że moim szefowie mają to samo ze mną. Tej praktycznej wiedzy nie można przekazać ludziom podłączając ich do komputerów, przesyłając kabelkiem. To zadziwiająca i fascynująca cecha, w dobie powszechnej łatwości kopiowania informacji. Nie da się "przetłoczyć" innym doświadczenia. Można ich skłaniać do tego, by je zdobyli. Często – poprzez pozostawienie ich sam na sam z problemem, żeby poczuli sami ten dreszcz, kiedy sytuacja się wali. I trzeba też przetrwać ich narzekanie, które rozsiewają wokół, że "ich szef taki nieludzki", że "tego się nie da" itd. Miałem to, przeżyłem. Na nic zdaje się tłumaczenie – spróbuj, odpocznij, popatrz świeżym wzrokiem. Albo jest fascynacja, i ona odszuka rozwiązanie, albo trzeba kogoś takiego oddelegować do rzemieślniczej roboty.

Współpraca z ludźmi jest fascynująca… Bo każdy jest tak inny. Podobnie jak fakt, że żyjemy na najdziwniejszym ze światów :-)))

Koszmary

Po ostatniej premierze mój nastrój obwisł. Zeszłej nocy męczyły mnie koszmary, związane z tym właśnie przedstawieniem. Mieszanina Bukowskiego, Suworowa, Jerofiejewa, kolegów z mojej dawnej klasy z podstawówki, i aktorów z przedstawienia.

Akcja wyglądała mniej więcej tak: po 2-3 tygodniach zwolnienia lekarskiego (faktycznie byłem tydzień na zwolnieniu) wracam do… jednostki wojskowej, w której przechodzę szkolenie. Lecz przypomina ono raczej brutalną szkołę przetrwania z japońskich jednostek szkolenia pilotów podczas II Wojny Światowej. W spektaklu Jerofiejewa Witia jest ofiarą, w moim śnie – moim oprawcą. Prowadzą mnie schodami, odprowadza mnie mój ojciec, świadomy mojego losu, ale nie przejawia histerii. Idziemy wokół maleńkiego dziedzińczyka otoczonego murami koszar-więzienia. Później – mała cela, zakończona nagle przepaścią, a w dole – tory kolejowe i trakcja. To tutaj Witia będzie mnie katował, pamiętam jego łysawą głową i kaczy chód. Już patrzę, jak w razie czegoś uciekwać – ześlizgnąć się w dół po słupie trakcji, ale tak, aby nie dotknąć tej jego części, która jest pod napięciem.

Na korytarzu spotykam kolegów z podstawówki, w tym najlepszego kolegę, Krzyśka. Prawie mnie nie dostrzega, nie chce rozmawiać tak, jak dawniej. "Otępienie" myślę, spowodowane tymi okropnościami, co tutaj przechodzą. Ja byłem jakiś czas na zwolnieniu, oni – nie. Patrzą na mnie nie jak na swojego człowieka. Myślę – będzie mi trudno, będę sam.

Budzę się z bólem żołądka. W pamięci mam Chochulię – niemą kukłę, grającą w spektaklu jednego z pacjentów szpitala psychiatrycznego. Jeszcze żywi ludzie mogą się jakoś bronić, ona – nie. Ginie po zabiegu elektrowstrząsów, w swojej klatce, otoczona drucianymi siatkami, z podpiętą kroplówką, która już nie może jej pomóc. Milczący Chochulia robi na mnie większe wrażenie, niż żywe postacie.


Tydzień w innym świecie

Tydzień – spędzony na próbach teatralnych. Dwa razy dziennie, od 10 do 14 i od 18 do 22. W międzyczasie – przygotowania materiału muzycznego, praca przy komputerze, jedzenie, krótkie przerwy i… sen. Akcja sztuki ma miejsce w szpitalu dla psychicznie chorych, w środku ery komunizmu w ZSRR. Ale to nie historyczna opowieść. Ma swoją ponadczasową wymowę. Mówi o ludziach, zamkniętych w systemie, w jakimkolwiek systemie. W pewnym momencie okazuje się, że nie ma z niego wyjścia. Ale przynajmniej jedno wyjście jest zawsze…

Fascynująca podróż w wyobraźni, zwłaszcza w momentach, kiedy przedstawienie się tworzy, nie jest jeszcze gotowe. To, czy rozwiążemy szczegóły tak czy inaczej zależy jeszcze od nas, należy do przyszłości. Atmosfera tworzenia czegoś, co samo w sobie nie jest uchwytne, nawet jeśli krytycy będą poddawać je analizie i opisywać na różne sposoby. Rozróżnianie niuansów intonacji, podtekstów. Ten same kwestie można zagrać na dziesiątki, jeśli nie setki sposobów. Ich pierwotną wymowę można podkopać innym kontekstem, językiem ciała. Coś, co w tekście jest prawdą, na scenie, w przypadku konkretnego wykonania, może zabrzmieć fałszywą nutą. Ilość poziomów głębi, do których można dotrzeć, jest w zasadzie ograniczona tylko wyobraźnią reżysera oraz umiejętnością aktorów – zapanowania nad sobą, nad sytuacją, ich doświadczeniem – bardziej nawet życiowym niż czysto aktorskim.

Wczoraj, razem z moją córką, słuchaliśmy starej piosenki dla dzieci:

Fantazja, fantazja
bo fantazja jest od tego
żeby bawić się, żeby bawić się
żeby bawić się na całego…

Fantazja, wyobraźnia tworzą w naszych ludzkich głowach inny świat, albo raczej – inny obraz świata, który wszyscy znamy. To nie tylko zabawa, bo w świecie dorosłych, to w krańcowym przypadku sprawa życia i śmierci. Masakry w Ruandzie, rozdzielenie bliźniąt syjamskich, fantastyczne wykonanie Chopina przez Blechacza, mały krok do przodu dziecka chorego na Dawna – to dzięki fantazji i wyobraźni.

Nasz obraz świata może być on lepszy, może być straszny. Nic nie ma większego wpływu na nasz świat, jak nasza wyobraźnia. On w 90% jest właśnie taki, jak ona.

Spóźniony weekend

Kończąc pracę o 21:50 w niedzielę wieczorem powiedziałem kolegom – miłego weekendu. Dla tych w teatrze, którzy pracują w zespole "obsługi sceny", weekendem jest przeważnie poniedziałek, dzień wolny od spektakli i prób. Trochę to dziwne i śmieszne, że kiedy inni mobilizują się do pracy narzekając na ten pierwszy dzień tygodnia, to ja właśnie wyleguję się, wyłączając na noc budzik i komórkę.

Wracam pamięcią do niedzielnego wieczora. Lubię tę atmosferę, kiedy widzowie już wyjdą, a ja mam jeszcze coś do zrobienia na scenie. Świecą się światła robocze, a reflektory, które palą się podczas spektaklu, odpoczywają i stygną, stękając. Czasem ciągle dziwi mnie jeszcze fakt, że dekoracja i cała scena, o ile spojrzy się na nią pod innym kątem niż z widowni, wcale nie kryje swojej mistyfikacji. Wszystko to oszustwo, 'zabawa’, stworzona tylko na te dwie godziny. W światłach scenicznych płótno zamienia się w kamień, w kolumny pałacu czy coś tam jeszcze. Zaś teraz, w zwykłym roboczym oświetleniu, odsłania całą prawdę o sobie. Bez świateł, muzyki i gry aktorskiej cały czar pryska. Zawiedzony był pewien mój znajomy, któremu pokazałem opustoszałą po spektaklu scenę. Powiedział mi, że wolałby zatrzymać w pamięci ten piękniejszy obraz…

A z drugiej strony mam wrażenie, że nawet wtedy tkwi – w tych deskach sceny i zakamarkach przejść bocznych – duch wszystkich tych co świetniejszych spektakli. Ale to wrażenie pojawia się, gdy naprawdę już wszyscy wyjdą, drzwi widowni zatrzasną szatniarze, a reflektory stękają coraz wolniej, stygnąc….

Nie oglądam

Jak to się u nas mówi – "robię przedstawienie". To znaczy oglądam z góry, patrzę na to, co się dzieje na dole I gram do tego muzykę. Ale pisząc ściślej – wcale nie patrzę i nie oglądam. Znam to przedstawienie na pamięć. O, jakże czasem marzę, żeby akcja potoczyła się innym torem. Wiedzieć, jaka będzie przyszłość – to dla mnie nuda i czasem męka okropna. Dlatego z przyzwyczajenia wyłapuję drobne zmiany intonacji głosu, albo inne dźwięki świadczące o tym, że dzieje się coś, co odbiega od wyznaczonego przez reżysera schematu. Jedyna okazja na urozmaicenie, podniesienie głowy znad gazety i spojrzenie z zainteresowaniem.

Takie "urozmaicenia" nie trwają długo i po kilku sekundach wszystko wraca do normy. Kiedyś nie chciałem wierzyć, że dyrygent orkiestry podczas poranków symfonicznych był w stanie czytać książkę. Teraz – jestem przekonany, że to robił.

Jeszcze pół godziny. Cieszę się, że nie jestem aktorem.