Grając na pianinie odkrywa nowe rejony. W sumie w życiu chodzi o to, żeby odkrywać. Tym razem – w sobie. Bo mimo, że od dawna pisze teksty, nie czuję się w nich tak, jak w graniu. W tekstach ciągle jeszcze nie za bardzo odkrywa, jakby nie złapał tej własnej nici, której by się chwycił i już nie puścił…
Podczas ćwiczenia, to wydaje się banalne, dziwne, ale na pewno jest znajome wszystkim, którzy ćwiczą na instrumencie, odkrywa się różne płaszczyzny, pola, rejony. Jednym z nich jest technika – typowa rzemieślnicza robota – którą trzeba odwalić. Ona nie jest taka sama każdego dnia, podlega tajemniczym wpływom – może zmęczenia mięśni, gorszego dnia, wynika może np. z niedoboru potasu w organizmie.
Inną płaszczyzną jest inspiracja – nastrój, empatia, dostrojenie do utworu, który zamierza grać. Czasem to dostrojenie nie wychodzi, w piersi jest pustka. Najgorsze podczas grania to czuć dwie fatalne rzeczy: że granie źle brzmi, bo technika nie dopisuje, oraz że granie nie ma sensu. Jeśli te dwie rzeczy zdarzą się podczas ćwiczenia, można z nimi walczyć, i warto: próbować coś zmienić, popatrzeć, poczuć od innej strony, dać sobie trochę wytchnienia – zwolnić tempo, grać lżej, może mniej dźwięków, jeśli pozwala na to utwór. Wyjściem jest dostroić granie do tego, co jest wewnątrz. Gorzej, jeśli wewnątrz zdaje się nie ma nic.
Ale to nie może być prawda, że nic. Przecież to, co wewnątrz, nie zniknęło nagle, choć było – jeszcze kilka dni temu. Z pewnością powróci, choć teraz wydaje się to nieprawdopodobne. Brak wyzwalacza, impulsu, który by ożywił, przypomniał, wydobył z głębszych czeluści duszy to, co na pewno nie zniknęło.
Czy można zagrać „nic”? Chyba można, ale nie na długo. Chyba, że grając „nic” spokojnie, pokornie, wyczekiwać na najmniejszą falkę, która może się pojawić na powierzchni, a musi się pojawić, bo idealnie spokojne morze nie istnieje. Byle tylko ją dostrzec, wskoczyć na nią (ostrożnie), popłynąć na niej, a zaraz urośnie, wesprze, podniesie, i już będzie dobrze.