Za krzakami, których nazwę trudno odszukać w pamięci, za płotem z betonu, otaczającym dawną kotłownię, jest na ścieżce mały przystanek. Roztacza się stamtąd widok na dolinkę i na pola. Na skraju wydeptanej ziemi i trawy leżała kartka.
Moja córka pomalowała pokój w połowie na biało, w połowie na czarno. Nie protestowałam, pomyślałam – niech zrobi eksperyment, najwyżej będziemy przemalowywać. Teraz czuję, że efekt jest trudny do opisania. Sufitem, skośnie, przebiega linia podziału. Przeciwległe ściany są w różnych kolorach, czarne sąsiadują ze sobą, podobnie białe. Na białej ścianie jest wyjście na balkon, zajmujące prawie całą szerokość pokoju.
Bo to klitka jest.
Wejście natomiast – z drugiej strony, w bocznej ścianie. Wchodząc widzi się tylko dwie czarne płaszczyzny, które sprawiają… jednak okropne, niestety przerażające wrażenie… pustki. Że tam nic nie ma, że nawet nie można się oprzeć, bo ręka nie napotka oporu i całe ciało spadnie w bezdenną, nieograniczoną przepaść, jak w zapomnienie, niebyt, nicość. Ale już po wejściu i zwróceniu się w lewo dostrzega się białą ścianę, a na jej końcu – jasne wyjście na balkon.
Tam, na bieli – nastrzyknięte, nakropione, natrząśnięte – różnokolorowe, wesołe nacieki, kropki, mazy, zatarcia… Jak drobne nitki, liany, których można się złapać, by nie spaść w czerń.
To jest mocne.
To krawędź, rozłam, grań, ostrze, rozchwianie…
To jej mocna wizja, jej decyzja, jej wykonanie, jej zapamiętanie, stanowczość, upór, jej praca. Moja córka nie jest leniwa. Potrzebuje poczucia sensu, wewnętrznego przekonania, którego rzadko nabywa w szkole.