Wieczór zapadł o 19.00, przyspieszony przez grubą warstwę chmur, która nadeszła długą ławą, jak cięta nożem, i przesłoniła słońce na godzinę przed zachodem. Wraz z nią nadbiegł wiatr. Zaszumiały drzewa nad boiskiem piłkarskim, obok szkoły. Potem przez godzinę nie przestawały szumieć, w ciemniejącej atmosferze.
Antek siedział w samochodzie, donikąd się nie spieszył. Uchylił dwie szyby, na przestrzał, na tyle, by wpadający wiatr grał na ich krawędziach zawodzącą melodię. Przez okna widział budynek szkoły, jego coraz ciemniejszą bryłę, chwiejące się wysokie konary na tle coraz bardziej mrocznego brudnym granatem nieba. Szum tamtych liści, na zewnątrz, mieszał się z bliskim zawodzeniem. Pomyśleć, że jeszcze trzy miesiące temu, jak było to niedawno, o tej porze dnia spadał z nieba blask, ze wszech stron. A teraz dzień przedwcześnie zamiera, nie czekając od nikogo kondolencji.