Antek siedzi w pokoju, oparty plecami o ścianę. Gdyby z jakichś powodów ściana poddała się, zachwiała i runęła, albo po prostu znikła, poleciałby do tyłu, w ciemność, z wysokości dwudziestu kilku metrów. Nie całkiem w ciemność, lecz w przestrzeń nad szeroką, wielopasmową ulicą, stapiającą się jednym końcem z wielkim kołem z asfaltu, rondem drogowym, rozświetlonym umieszczonymi na cienkich słupach latarniami, jak gwiazdkami.
Inni mieszkańcy bloku z pewnością nie wyobrażają sobie takich sytuacji. Blok stoi jak blok, jak tysiące innych. Mieszkanie na wysokim piętrze, to mieszkanie, nie huśtawka. Ściana, która się nie poddaje, to też nic dziwnego. Ale dla Antka to w pewnym sensie pierwszy raz. Może nie pierwszy, ale na tyle rzadki i niezwykły, szczególnie dziś i teraz. Kładzie się spać w mieszkaniu, w którym zaczyna się pewna nowa era. Już nigdy nie będzie takiej chwili; i jutro lub pojutrze, ani nigdy potem nic nie skłoni Antka do fantazji spadania w nocne miasto.
Czy czuje się wytrącony z równowagi? Tak. Ale w tym momencie uważa, że jest to cudowne. Że istota życia to wytrącanie z równowagi, której potem, siłą rzeczy, trzeba trochę poszukać, żeby znów zostać wytrąconym lub wręcz wytrącić się specjalnie. „Istota życia”, jakże łatwo przychodzą podobne stwierdzenia, wypływające ze zmęczenia.