W południe po martwym ogrodzie przechadzają się podmuchy chłodnego wiatru. Trzeszczy falująca folia rozpięta na metalowych prętach, wygiętych w półokręgi, wbitych końcami w ziemię. Poza tym bezruch, niemoc, czekanie.
W drodze z ogrodu na horyzont stoi cmentarz. W południe takie, jakie dziś, z niebem zasnutym lekką warstwą chmur, jasne mogiły nie rażą wzroku odbitym światłem. Czarne zaś, te elegantsze, zajmujące nowszą część cmentarza, stoją karnie jak żołnierze na zbiórce, dumne jak na defiladzie, zwrócone w stronę pustej alejki. Monotonia błyszczącej wykwintności. Uspokaja ego tych, którzy jeszcze żyją, to jej jedyna funkcja.
W głębi, za pierwszymi rzędami, toczy się fala. Płaska, pusta przestrzeń, zeszłoroczna trawa pokryta truchłami liści, przechodzi w klepisko wokół nowych grobów. Jeszcze bez mogił, usypane z ziemi w ramach z desek, jeszcze obsypane wieńcami. Ci, którzy tu spoczęli, niedawno byli wśród żywych, gdzieś w tym miasteczku. Zaś niektórzy żywi, gdziekolwiek są, znajdą się za kilka dni tu, gdzie teraz jeszcze zeszłoroczna trawa. Fala przesunie się naprzód, zagarnie kolejny ludzki łan, wcieli do siebie.
Przechodzę między grobami, łowię nazwiska i liczby lat. Patrzę na tych, którzy zostali zagarnięci przez falę przede mną, ja jako część tej samej fali. Odmierzam wzrokiem pustą przestrzeń i myślę, gdzie przypadnie mi miejsce. Gdzie przyniosą mnie bliscy mi ludzie.
Wieczorem, z perspektywy pierwszego piętra, słońce, w drodze do horyzontu, przedziera się przez czarne konary drzew na ogrodzie. Jak rozlane żółtko kurze, nie takie już świeże.