Najwięksi twórcy nurzają się w temacie śmierci. Piszą pięknie, jak Hanoch Levin na przykład czy Peter Asmussen. Niemniej jednak nie dotykają niczego odkrywczego, bo wiadomo, że wszyscy umrzemy. Związane z tym poczucie rezygnacji i bezsensu jest naturalną konsekwencją tematu. To, co jest piękne u mistrzów, to forma oraz fantastyczna zdolność rozdrabniania wątków, szczegółów, oparta na obserwacji i doświadczeniach życia. Lecz to rozdrobnienie i tak składa się ostatecznie w jedną rzekę, prowadzącą do wodospadu bez dna.
Niekończące się cedzenie nieszczęść. Szczęście, jeśli już się zdarza, trwa mgnienie oka, bo zaraz po nim nadchodzi cios, który nie tylko podkreśla przemijalność i ulotność szczęścia, ale prowadzi do katastrofy, będącej końcem wszystkiego.
Tak trudno pokazać zadowolenie, bo ono jawi się jako naiwne. No co może być ciekawego w szczęściu? Niewiele. Co najmniej – szybko się nudzi, jeśli nie zostanie przyprawione pieprzem pecha, niedoli. „I żyli długo i szczęśliwie” – to zdanie, które właśnie pozwala sprawnie zakończyć każde opowiadanie, bo wtedy nie pozostaje już nic do napisania. To zdanie, w które nikt nie wierzy.
Pokażcie mi dzieło, w którym następuje stopniowanie w stronę radości, błogostanu, spokoju ducha, zamiast regresji z fatalnym końcem. Tak, to ma być dzieło.
Jeśli takiego utworu nie ma, to trzeba go stworzyć. Jego bohater albo specjalnie nie przejmowałby się śmiercią (w rodzaju: co z tego, że umieram, skoro czuję, że mnie ona nie dotyczy – w jakikolwiek sposób), albo wręcz stanąłby po drugiej stronie śmierci. Zaznaczam jeszcze raz, to nie może być marne czytadło, treść ma się odwołać do głębi człowieka, który poczuje, że wszedł w inny świat. Ten świat będzie prawdopodobny, przekonujący. To przecież możliwe, bo sztuka jest czymś, co pozwala podróżować po jeszcze niezbadanych, nieprzebytych krainach.