Rumunia wita nas mgłą. Przejście graniczne, w ciemności, rozświetlają światła wjeżdżających ciężarówek, samochodów, rozproszone w powietrzu o zabarwieniu mleka. Snopy świateł, między którymi przemykają strażnicy graniczni i celnicy. Niech was nie zmylą zagraniczne tablice rejestracyjne – z Niemiec, Anglii, najwięcej z Włoch. W tych wszystkich autach jadą najprawdopodobniej Rumuni — spędzić Święta w ojczyźnie.
W kolejnych miejscowościach, wioskach i miasteczkach, ulice, nawet drzewa i krzewy przybrane są świecącymi lampkami. Droga krajowa łączy te miejsca jak gwiezdne galaktyki zawieszone w próżni, bo krajobraz Transylwanii ciągle pozostaje dziki, niezamieszkany, z wyjątkiem nielicznych miejsc. Wielkie pagórki, góry wręcz, rysują się w świetle księżyca, w odróżnieniu od położonych wzdłuż drogi miejscowości – te lśnią sztucznym światłem, na wzór innych krajów Unii Europejskiej.
W Rumunii nigdy nie byłem na tyle długo, by kraj ten przestał dla mnie leżeć na pograniczu mistycyzmu. Za każdym razem podróżuję tu w inny świat, magiczny. W którym odnajduję tak wyraźne echa mojego dzieciństwa. Który jest na tyle prostolinijny, prostoduszny albo przynajmniej prosty, że można poczuć się w nim spokojnie, mimo oczywistych niedociągnięć, nawet wad.
Tak, ja zawsze kibicowałem słabszej drużynie. Dlatego Londyn, Hamburg, Paryż – to dla mnie ciekawostki. Dobrze czuję się w miejscach, w których wyraźnie, bez ukrywania i skrępowania można dostrzec niedoskonałość.
Wlot do Cluj Napoca — Calea Florești — godzina pierwsza w nocy