W miejskiej ciszy, o ile można ją nazwać ciszą, otworzyły się drzwi tramwaju, który stał już dłuższą chwilę. Do środka wpadło trochę więcej miejskiej ciszy, czyli zwykłego, wszechobecnego i wścibskiego szumu, który wypełnia ulice, skwery, parki, zaułki. Na zewnątrz było już ciemno, stonoga uformowana z tramwajów pobłyskiwała pomarańczowymi, migoczącymi miarowo światłami.
Gromada ludzi wylała się z wagonów i ruszyła przed siebie, na skróty, przez Planty. W milczeniu, bez komentarzy, zdziwienia, bez pośpiechu. Jakby oczywiste było, że tramwaje niespodziewanie stają i otwierają drzwi wcale nie na przystanku, a wtedy należy je opuścić i iść przed siebie.
Przewrotna jesień nie zalała jeszcze deszczem, nie dzisiaj. Zimne powietrze i suchy, szorstki asfalt na skrzyżowaniach i przejściach dla pieszych, prawie namacalny w lekkim, ciągle letnim obuwiu. I miejski kurz o miejskim zapachu zalegający załamania tramwajowych szyn, czeka aż przykryje go pierwszy śnieg.
Można go odczuć tylko poprzez samotność. Gdy nikt na ciebie nie czeka, pył staje się bratem, chcesz wziąć go w dłoń i wsypać nieco do kieszeni. Zabrać ze sobą na linie autobusowe i tramwajowe, tam, gdzie się kończą, na najdalszych osiedlach, peryferiach, przy slumsowatych zabudowaniach. Gdzie otwierają się pola, wzdłuż drogi biegną zardzewiałe rurociągi, zatrzaśnięte bramy i furtki zarosły zdziczałą krzewiną. Pojechać i tam wyciągnąć pył z kieszeni, posypać nim głowę i już nie wrócić.