Jest to stara część miasta. Lecz jest odrestaurowana, wyremontowana. Niezbyt szerokie ulice w pewnym miejscu łączą się ze sobą w postaci szerokiego, długiego placu. Stoją na nim żelazne, lekko gięte lampy, teraz elektryczne, ale kiedyś może nawet gazowe. Czysty bruk, nowoczesny ale stylizowany na stary. Różnokolorowe kamieniczki, w przygaszonych, nienarzucających się kolorach, na których nie ma śladów zaczernień, brudu, nawet kurzu. Ulice, latarnie, kamieniczki, krawężniki, szyny tramwajowe, po których jeżdżą tramwaje, wszystko jest tu poukładane, przemyślane, spokojne. Tylko ludzi brak. Chowają się we wnętrzach tramwajów, nielicznych samochodów, nie wiadomo nawet, czy patrzą z okien kamienic. Jesteśmy tylko my, zwiedzający, obcokrajowcy. Bo jesteśmy w Niemczech. W naszej grupie jest moja kuzynka, Gośka, która bywa tutaj często i jest dla nas kimś w rodzaju przewodnika.
Świecą rozproszone promienie popołudniowego słońca. Jest przyjemnie. Jedziemy tramwajem, Beniamin obok mnie. On siedzi przy oknie, ja trochę dalej. I jakoś tak się dzieje, że tuż za szybą dostrzegam ostatni wagon innego tramwaju, który celuje prosto w nas. Jest coraz bliżej, a nasz wagon zakręca i zbliża się do tamtego coraz bardziej. W końcu, jakimś dziwnym trafem, dwa wagony zwierają się ze sobą i zaczynają nas ściskać i tłamsić. Orientuję się, że zachodzi coś nieprzewidzianego, a motorniczy nie zdaje sobie z tego sprawy. Zaczynam wołać „pomocy! pomocy!”, ale przecież jesteśmy w Niemczech, przypominam sobie niemieckie słowo „hilfe” i wołam jak mogę najgłośniej…
Beniamin szarpie mnie i woła „tata, obudź się!”. W tej sekundzie jestem już gdzie indziej. „Dobrze już, dobrze” mruczę do niego i wielkim wysiłkiem chcę otworzyć oczy. W ciemności czuję kościste ciało Beniamina z jednej strony, a z drugiej – brzeg łóżka, z którego nie chciałbym spaść. Jak to się stało, że chłopak jest tutaj, nie wiem. „Wystraszyłem się” mówi Beni „bo mówiłeś niewyraźnie: pomocy, a potem jeszcze jakieś słowa”.
„Hilfe” tłumaczę mu, „to po niemiecku: pomocy”…