Zegar w pokoju u dzieci i zegar w kuchni tykają na przemian. Z lekkim utykaniem po stronie kuchni. Dzień minął pod znakiem lekkiego bólu, który daje się wyczuć jak pieczenie czegoś, co jest pod skórą, w łydkach, udach i ramionach. Mięśni? Podobno Polacy przegrali z Katarem w piłce ręcznej i ja ich rozumiem, z katarem trudno mi wygrać, przynajmniej na razie.
Poszukuję wewnętrznej drogi, linii, która, gdybym mógł ją chwycić, doprowadziłaby mnie szybko do zdrowia. Podobno zdrowie to stan umysłu, a reszta ciała to tylko konsekwencja, po prostu się podporządkuje. Ten stan jakoś umknął, straciłem jego dotyk, skręciłem gdzieś nieopatrznie, a może to on skręcił, a ja tego nie zauważyłem.
W nocy spadł śnieg mimo, że poprzedni nie stopniał całkiem. Nałożyły się dwie warstwy. To banalne, ale rzadkie ostatnio. Beniamin zapytał mnie, czy mógłby pojeździć rowerem. „Oczywiście” powiedziałem przypominając sobie, że moi rodzice, gdy byłem mały, nie pozwalali na coś takiego. Nie tylko nie pozwalali, taki pomysł nie mieścił się nikomu w głowie. Dziś Beni jeździł, ślizgał się i przewracał na śniegu, potem wstawał i śmiał się głośno. Z Sarą robili orzełki na śniegu, kładąc się na plecach i ruszając nogami i rękami.
Na końcu ogrodu tata wykopał dół na kompost, gdzie trafiły też obtłuczone jabłka. Teraz śnieg wokół upstrzony był ptasimi tropami, które rozgałęziając się i wijąc rozchodziły się we wszystkie strony. Muśnięcia skrzydeł pozostawiły promieniście ułożone, delikatne odciski.