Dziś po południu przed każdą bezdotykową myjnią ustawiły się kolejki. Sprawdzając je po kolei przejeżdżałem ulicą Warszawską, gdzie za pagórkiem i zakrętem w prawo otwiera się widok na pola. Nagle zapaliły się przede mną w świetle niskiego, grudniowego słońca, żarzyły przeorane gleby i wypłowiałe miedze. Już wtedy powinienem bym pomyśleć, przewidzieć. Nie pomyślałem.
Czterdzieści minut później przez okno w dziecięcym pokoju, wychodzące na zachód, wdarła się czerwień. Stanęliśmy nieruchomo. Pobudził mnie nagły impuls: wyjść z domu i biec tam, gdzie nie ma dachów. Dlaczego mnie tam nie ma? Tam należy być, to jedyne słuszne miejsce.
Nie pobiegnę, bo przed chwilą wstrzyknąłem insulinę, bo miałem zjeść obiad. Bo zajmuję się dziećmi w domu. Ale dzieci są już duże, poradzą sobie. A może dadzą się namówić? Jest mało czasu, może dziesięć minut. Za dwadzieścia minut może wrócić żona, a w domu jeszcze nie odkurzone. Ale żonę można przeprosić, da się przekonać. Najgorsze to insulina, która już zaczęła przedostawać się do krwi, insuliny nie przebłagam, nie wyciągnę, tego nie zmienię.