Wewnątrz, przypuszczalnie w klatce piersiowej, tkwi coś, co chce się wydostać na zewnątrz. Zaraz zaraz. Nie można być pewnym do końca, czy to coś chce się wydostać, czy my byśmy chcieli, żeby się wydostało. Zresztą to coś jest częścią nas samych, więc niniejszy spór może być zupełnie jałowy.
Zresztą nie o spór chodzi, tylko o metodę wydostania (się). Albo to coś wyjdzie samo, albo się to wyciągnie jakimś sposobem. Może wywabi? Sprowokuje? Po dobroci albo przez przymus?
Po pierwsze trzeba zadać pytanie, czy rzeczywiście coś tam jest. I odpowiedź brzmi – tak. Po drugie – to coś nie daje spokoju, a spokój można by uzyskać wyciągając to, wyrzucając lub prowokując do wyjścia z własnej woli.
Przyjęta metoda – literacka. Niełatwa. To jak w spawalniczych rękawicach wykonać operację wyrostka robaczkowego. Można powiedzieć, że całe ćwiczenie warsztatu sprowadza się głównie do kształtowania umiejętności uchwycenia i wyciągnięcia tego czegoś na zewnątrz. A złapać jest trudno, bo wyślizguje się, wierzga, chowa gdzieś za sercem, nad żołądkiem, gra w berka między żebrami.
Rety, jak wielu ludzi przeżywa jak wiele uczuć! Myślą sobie, że gdyby tylko mogli grać, komponować, pisać, malować, rzeźbić, to uczucia te przybrałyby mniej lub bardziej dostrzegalny, wyczuwalny kształt, a oni by się pozbyli, choć tylko na chwilę, dręczącego gościa w piersi. Może i próbują grać, komponować i tak dalej, lecz uchwycić drania i wyrzucić go nie udaje się, bo chwyt trzeba ćwiczyć nałogowo, nieustannie i nieprzyzwoicie długo, i nawet gdy nie widać tego sensu. A mało kogo na takie wyczerpujące ćwiczenia, do upadłego, stać.