Martwotą są pogrążone dni

Martwa jesień w parku fot. Piotr Kubic

Dni, czasem całe tygodnie, podczas których nie oglądało się słońca. Gdy chodziłem do szkoły te krótkie dni wydawały się zmorą. Całe życie toczyło się w salach lekcyjnych, a gdy w końcu z nich wychodziliśmy, wstępowaliśmy w pustkę jesieni, która już obumarła. Żeby jeszcze wiał wiatr, to czulibyśmy, że świat żyje. Ale dni pełne martwoty, budzące się w martwocie, gdy światło nadchodziło nie wiadomo skąd, z bezdennego nieba, i niknące w długim, wczesnym zmierzchu, te dni wydawały się jak stracone – dla życia, dla nas. Odżywaliśmy dopiero w domach, przed kolorowym ekranem pierwszych w naszym miasteczku komputerów.

Po latach wracam myślą do tamtych chwil i odnajduję w nich niespodziewaną ulgę. Jak cenne mogą być one, gdy nic się nie dzieje. Po wiosennym rozdmuchaniu, letniej gorączce, przychodzi bezruch i pogłębiające się zimno, które zmusza nas do zamykania się przed światem – w sobie, w objęciach ciepłych kurtek, szalików, czapek i rękawiczek. Przez grubsze podeszwy butów nie czuć już tak dobrze matki ziemi. Zostajemy sami, jak każde z drzew, z osobna.

I choć możemy się przed tą samotnością bronić, to coś wewnątrz mówi że – na szczęście – zostajemy sami i ta samotność jest potrzebna, wręcz konieczna. Trzeba ją tylko przyjąć jak zabłąkanego gościa, który wejdzie na chwilę, nabierze sił, a potem na pewno pójdzie dalej.



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *