Jedne z najszczęśliwszych chwil w życiu są spędzane przy instrumencie. Przy instrumencie, który nie zobowiązuje, bo nie jest środkiem utrzymania. A ten, który na nim gra, nie jest zawodowym muzykiem i nie musi zdążyć z przygotowaniem się do koncertu.
Po dniach, tygodniach, miesiącach i latach ćwiczeń, urabiania materiału, gniecenia ciasta, stukania młotkiem w dłuto i odłupywania tego, co zbędne i szkodliwe, przychodzi czasem ten moment. Nie wiadomo, kiedy przyjdzie i dlaczego akurat wtedy. Próby zatrzymania go na własność kończą się żałośnie. Pozostaje więc jedynie cieszyć się chwilą i niczego więcej nie pragnąć, nie podtrzymywać żadnych nadziei.
Chodzi o moment, w którym instrumentalista nie bardzo dowierza temu, co słyszy. Bo w porównaniu do tych setek, tysięcy godzin, podczas których ujarzmiał instrument, to właśnie dziś, w tym momencie, to, co wychodzi spod jego palców, brzmi zadziwiająco dobrze. Zbyt dobrze, świetnie po prostu, nieziemsko, jakby to nie on grał, tylko ktoś inny.
Nie będziemy tu oceniać, czy gra rzeczywiście świetnie, wirtuozowsko, bo jak powiedzieliśmy, nie jest to profesjonalny artysta i nie ma potrzeby porównywać go z kimkolwiek innym. Sprawa zamyka się w małym gronie – on, instrument, oraz… jeszcze ktoś. Kto? Tego do końca nie wiadomo. Ale że ktoś jest jeszcze, to zdaje się oczywiste, dowodzi tego zdziwienie grającego i jego wrażenie, jakby to grał ktoś inny. I to, że wie, że tej chwili nie może zatrzymać na zawsze.