Hotel usypia powoli pod jasnym światłem księżyca, który wspina się właśnie na przeciwległą górę. Nikt już nie rozmawia na balkonach, ciągnących się wzdłuż długiej, liczącej ponad sto metrów, wklęsłej ściany zewnętrznej. Jeszcze czasem dochodzą nagłe dźwięki spłuczek lub zatrzaskiwanych gdzieś drzwi. I ludzkie głosy, chyba z góry, może dlatego z góry, bo dolne piętra hotelu są pogrążone w połowie w stromym, górskim stoku, który tłumi dźwięki.
Dobiegło końca dziesięć dni, jutro wyjazd. Kto inny będzie snuł się korytarzami. Może ktoś zajmie te same sale konferencyjne. Ale raczej nie będzie w nich śpiewał. Niepotrzebna stanie się sieć kabli, założona na ten tydzień, oplatająca trzy większe sale, prowadząca do rzutników i głośników. Sale czwarta i piąta służyły dzieciom i młodzieży, były tam zajęcia plastyczne, muzyczne i zabawy. W szóstej, będącej kiedy indziej barem, stworzono tymczasowe biuro, stanęły w nim komputery, a kontuar z kranem do nalewania piwa zamieniono na biurko księgowej i kasjerki.
Skąd się bierze czar miejsc, które potem dręczą dobrymi wspomnieniami?
Człowiek przywykły już do ustalonego porządku dnia, do kierowania nim według własnego uznania, został wrzucony w środek tłumu żyjącego życiem grupy. Cóż z tego, że tylko na kilka dni. Nie zdążył wśród nich się odnaleźć, do nich przyzwyczaić, a już się skończyły. Wpadł w inny porządek, raczej pomiędzy setki twarzy, pełnych zainteresowania, uśmiechniętych w jego stronę, gotowych odpowiedzieć na gest, lub które same wychodzą naprzeciw. Człowiek ten łatwiej mógłby znieść nieprzerwany potok ludzi, gdyby byli mu obojętni. Lecz nie są. Dopada go więc fala, której nawet nie próbuje powstrzymać, chce tylko trochę się przed nią schronić, zasłonić spokojem. Szczęścia można mieć zbyt wiele. Zbyt wiele szczęścia męczy, czasem bardzo. Szczęście trzeba umieć znieść, podobnie jak nieszczęście, brak pomyślności, kłopoty. Ze szczęściem trzeba sobie umieć radzić, w przeciwnym razie pochłonie nas całkowicie, ubezwłasnowolni, i sprawi, że będziemy zdani na jego łaskę. A to raczej nie kończy się dobrze.
To ostatnia noc i jutro na korytarzach, w salach, głuchym dźwiękiem odezwie się pustka. Zaglądając do jednej z nich zobaczymy tylko krzesła ustawione w równych rzędach, martwe, obce, choć te same, co wczoraj. Ściany nie odbiją gwaru głosów, tablice pozbawione zostaną nieaktualnych ogłoszeń – planów dnia, zawiadomień o próbach i tematach spotkań. I choć trudno było się odnaleźć wśród setek ludzi, to nie łatwiej znieść tę martwotę. Najlepiej nie zaglądać w żadne z tych miejsc, uciec z samego rana, zapakować samochód, oddać klucz na recepcji i nie myśląc na razie wiele, odjechać, tą samą drogą, którą przybyliśmy.