Nie mogę usnąć. A to dlatego, że dzisiaj uczestniczyłem w dwóch próbach w fabryce, w której pracuję. Jeśli się nie mylę, to dopiero dziś spektakl został złożony w całości, bez przerw. To, co tu napiszę, jest subiektywne, a z pewnością jestem pod wpływem chwili. Ale czy teatr jest od tego, by wyzwalać obiektywizm?
Określenia, które mi się nasuwają, to same pozytywy. Na scenie popłynęły strumienie emocji bez żadnej skuchy – udawania, symulowania. To, co się tam działo, to świetne wzajemne zrozumienie i wyczucie scenicznej załogi w służbie tematu.
Fantastyczny pomysł, by aktorzy grali na instrumentach, nie został pogrzebany w praktyce. Odnaleziono formę, w której bardzo dobrze sprawdzają się instrumentaliści, którzy przecież nie są muzykami. To, że nie grają idealnie, świetnie pasuje do formy przedstawienia, nic mnie w tym nie uwiera, nie razi. Muzyka żyje wraz ze spektaklem, towarzyszy akcji, a instrumenty, niektóre dość duże (jak kontrabas czy wiolonczela), nie przeszkadzają na scenie, przeciwnie, zostały zręcznie wplecione w obrazek.
Niesamowicie wzruszający jest moment, gdy syn grając na kontrabasie (Adam Szarek) dialoguje poprzez dźwięki z martwym już ojcem, leżącym na łóżku i snującym dźwięki na wiolonczeli (Marcel Wiercichowski). Inna scena – bezsenność dziecka i nocny strach, którego rolę bierze na siebie Wojtek Leonowicz. Pojawia się on w mroku, ponad scenografią, nad łóżeczkiem, grając na trąbce z tłumikiem. Takich posmaków jest więcej, bo cały spektakl oparty jest na starannie konstruowanych nastrojach, o ściśle określonym zakresie i równowadze.
Zawsze czuję radość, kiedy w nowych postaciach, w stworzonych od zera rolach, zobaczę znanych mi ludzi, tym razem – Adama Szarka, Marcela Wiercichowskiego. Wojtek Leonowicz, w drugoplanowej roli gra dokładnie tyle, ile trzeba; wystarczy rzucić okiem, by dostrzec tę dystynkcję i oszczędność. Anna Rokita, jedyna kobieta, ma w roli matki i gospodyni domowej dużo do zrobienia, a przy tym jeszcze świetnie śpiewa.
Dowiedziałem się też, że Przemysław Branny całkiem dobrze radzi sobie na akordeonie i jazzuje na fortepianie, Patryk Kośnicki sprawnie używa perkusji, mając za partnera, w sekcji rytmicznej, Tomasza Lipińskiego na banjo. Ci dwaj ostatni pokazują zresztą aktorski pazur w dramatycznej, rodzinnej scenie dzielenia arbuza.
Co bardzo cieszy – nie dostrzegłem żadnych śladów farsy. Spektakl ma sporo momentów humorystycznych, wzbudzających uśmiech, ale zostały one zrealizowane bez środków, po jakie automatycznie sięga aktor, który na co dzień gra w farsie. I to też jest fantastyczne.
Spektakl, przez poetykę, skojarzenia, nastroje, trafia do moich wspomnień, wrażeń i obserwacji związanych z życiem rodzinnym, stosunkiem człowieka do człowieka oraz tematem przemijania i śmierci. Cóż, zdarza się, że ktoś uderzy w strunę, która u mnie rezonuje. Wydaje się, że tym razem zrobiła to reżyserka.