Dzieci, cała czwórka, oddychają miarowo, nieprzytomne, na dwupoziomowym łóżku. Do naszej pary dołączyła druga para (tak na weekend tylko), mniej więcej w tym samym wieku, co nasza. Mamy dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Wszyscy mieszczą się w wieku od sześciu do dziewięciu lat.
Z dziewczynkami łatwiej się dogadać, chłopcy zaś nakręcają się nawzajem w szaleństwach, i to właśnie wtedy, kiedy ktoś dorosły chce im coś zakomunikować. Musieliśmy więc zacząć od opanowania towarzystwa. Zwłaszcza, że teren zabaw zaczął wychodzić poza pokój dzieci, w krótkim czasie objął kuchnię, drugi pokój oraz małą sypialnię rodziców. „Teren zabaw” łatwo poznać po tym, że nie da się przez niego przedrzeć, nie depcząc jakiejś zabawki, oraz żadna z rzeczy, które zwykle mają tam miejsce, nie jest na swoim miejscu. W zabawie biorą udział nawet zasłony i firanki, przewieszone i splątane w sposób, którego żaden dorosły nie byłby w stanie wymyślić ani wykonać.
Czwórka dzieci, w podobnym wieku, to nie to samo, co dwie pary. Prosta matematyka tu zawodzi, bo 2 + 2 nie równa się 4. Mam wrażenie, że to co najmniej 6, a może i 8. To chyba kwestia granicy, powyżej której nie da się traktować każdego oddzielnie, trzeba zastosować zasady kierowania tłumem.
Wprowadziliśmy chwile ciszy, w czasie których ustalamy, co chcemy i będziemy robić, w jakiej kolejności. Należało wymyślić metoda pacyfikowania tych, którzy w danym momencie są najbardziej niesubordynowani, dla dobra nas wszystkich. Inaczej – nie wyszlibyśmy nigdy na żaden spacer, nie zjedli obiadu, nawet nie oglądnęli bajki, bo każdy chciałby w danym momencie robić coś innego.
Wspominam czasem ten moment, w którym zdałem sobie sprawę, że czwórka dzieci to zupełnie nowa jakość i nowe wyzwanie. To było jak olśnienie, któremu, niestety, należało sprostać. I jak często w takich przypadkach – czuję, że tego nie da się sobie wyobrazić, dopóki sama sytuacja nie zaglądnie w oczy.