Z pracy do domu, o północy. Chłodne powietrze wyczekuje śniegu. Tylko patrzeć. Opływa samochód z innym dźwiękiem. Inaczej niesie odgłos kroków – tych samych, na tej samej ulicy.
Gdy zgasną światła w garażu i ucichnie motor, trzeba zamknąć bramę. I dotknięcia podeszwami zwykłej ziemi też inaczej słychać, twardo, sucho. Na rogu domu jest pokruszony zakręt chodnika. Najeżdżają na niego opony samochodów. Był pokruszony i trzydzieści lat temu, choć nie ten sam. Z tego zakrętu wypadały dzieci na rowerach, wcześniej brały rozpęd wzdłuż chodnika. Potem hamowały na środku podwórka, latem, wzniecając obłoki kurzu. Z okna kuchni wołała babcia, chyba szukała argumentu przeciw, i znalazła, że wywieszone pranie się zakurzy.
Żyć w tym samym miejscu, w którym się dorastało. Znało każdy kamień, omijało dziecięcym rowerkiem dziury po kałużach i wystające kamienie. Słyszeć głos babci nawet teraz, po północy, jakby nad podwórkiem ciągle świeciło tamto słońce, a ona dosypywała łopatką węgla pod podkowę, w kaflowym, kuchennym piecu.
To może boleć, ale jeszcze nie najmocniej. Mocniejsze jest deja vu, gdy syn wsiada na rower, a ojciec widzi siebie, ściskającego rączkami małą kierownicę. I już chciałby wołać „babciu, babciu”, ale głos grzęźnie mu w gardle, bo to przecież nie ma sensu.