Od trzech dni mój serdeczny przyjaciel, kręgosłup, nie pozwala o sobie zapomnieć. Na tyle, że dziś byłem znów u Henia, który zrobił co mógł i ostrzegł, że najlepiej wziąć coś od bólu, bo przez kilka dni wiele lepiej nie będzie.
Wieczorem pisałem tekst, do portalu ePatmos, ale nie spodobał mi się (tekst). To niesamowite, jak pisanie na tematy związane z wiarą przeważnie popada w moralizatorstwo i napuszenie. Zacząłem pisać, ponieważ myłem naczynia – już drugi raz w tym miesiącu, a zważywszy, że właśnie minął drugi listopada, statystyka mycia naczyń układa się naprawdę nieźle.
A wiadomo, że podczas mycia naczyń, podobnie jak podczas golenia, przychodzą najlepsze pomysły na życie/pisanie/komponowanie i tak dalej. Tym razem pomysł, który wypłynął wraz z pianą płynu Ludwik, był całkiem niezły, ale jego przeistoczenie w rytm zdań i paragrafów – kiepskie. Tak więc gdzieś koło północy postanowiłem, że zostawiam pisanie, a wodę ze zlewu spuszczę do rury, wyciągając po prostu korek. Żegnaj piano, zrobiłaś, co mogłaś.
Woda zaczęła opadać, ciurknęła, wiadomo, tyle że jakoś inaczej niż zwykle. Stojąc ze znieruchomiałymi rękoma zastanawiałem się, czy mnie słuch nie myli. Pod stopami, pod drzwiczkami szafki, ukazała się kałuża, rosnąca w miarę, jak ubywało wody w zlewie.
Tak więc skoro już wszystko stało się jasne…
Nie ma to jak awaria o północy, gdy już prawie czułem pościel na twarzy. Nie ma to jak wyrzucanie wszystkiego z szafki (ile się tu nazbierało), kolekcjonowanie naprędce ścierek do podłogi i rozkręcanie syfonu pod zlewem, z przyjacielem-kręgosłupem na karku, który nie daje o sobie zapomnieć.