Zaopatrzeniowiec dał mi dwa banknoty po 50 zł. Na zakupy, dla fabryki, w której pracuję.
Po godzinie znalazłem wreszcie trochę czasu, żeby wyjść do sklepu. Ale nie mogłem znaleźć pięćdziesiątek. Naprawdę nie mogłem znaleźć – na biurku, pod biurkiem, między papierami. W końcu przebiegłem trzy piętra informując koleżanki i kolegów, że szukam dwóch pięćdziesiątek. Nawet nie pytałem, czy ktoś znalazł, bo jak znalazł i chce mi oddać, to teraz odda, a jak nie chce, to nie. Portier jęknął tylko „Aż tyle? Może dać ogłoszenie na tablicę?”. Wróciłem do pokoju, grzebiąc po kieszeniach. Patrzę, a jestem przy koszu na śmieci i zaglądam do środka. Ale po co? Obmacuję sweter, lecz w nim nie ma kieszeni. Do kurtki przecież nie sięgałem, ale teraz nie zaszkodzi sięgnąć. Nie ma. Ciągnie mnie do kosza, który znów pojawia się przede mną. Zrywam z niego pokrywę. Ręce wchodzą, przewracam zmaltretowane, wilgotne papierowe ręczniki, reklamówkę po kajzerce, zapach zaś pochodzi z otwartego dziś jogurtu. Jogurt zresztą był przeterminowany i tak naprawdę – to serek dla dzieci, ale mocno słodzony, więc jem go ja (cukrzyk), żeby dzieci uchronić przed nadmiarem cukru.
Co ja robię? Nie wiem, co robię, przewracam śmieci dalej, ale to nie ja, tylko moje ręce przewracają. Ja na nie patrzę i pozwalam, bo onieśmielony, jakoś nie śmiem im zabronić. W trakcie przewracania, na tle czarnego śmieciowego worka, pozostały dwie chusteczki higieniczne. Dwie, jak bliźniaczki, stłamszone, dodatku niebieskie, tylko dlaczego niebieskie. I z wizerunkiem. Kogo? A boja wiem. A wizerunek – z koroną. Bo to dwie pięćdziesiątki.