Spadają skądś z góry duże krople, jak piłeczki do pingponga. Chwytam je dłonią, chcę złapać wszystkie, nie pozwolić żadnej z nich upaść. Wyciągam prawą rękę przed siebie, a one osiadają miękko, dokładnie tu, w zagłębieniu dłoni, każda jest o wiele lżejsza od wody, a tylko trochę cięższa od kuleczek z puchu.
Spada ich coraz więcej, a mnie coraz trudniej nadążyć. Z każdą chwilą mam ciągle nadzieję, że przecież to nietrudne złapać je wszystkie, trzeba tylko trochę bardziej się skupić. Gdy wreszcie się nie udaje, najtrudniej pogodzić się z tym – świadomie oraz na tyle wcześnie, by powstrzymać nagłą wściekłość, zanim będzie za późno. Miękkie, ciepłe piłeczki rozpryskują się na kostce, jaką brukuje się podwórka pod otwartym niebem. Jak siebie przekonać, że to już nie moja wina, i że w zasadzie – to mnie nie dotyczy?