Michał Rusinek, już dawno temu, ogłosił gdzieś tam, że przestał odpowiadać na listy rozpoczynające się od „witam”. Podobno chodziło tylko o studentów, ale media zrobiły z tego sprawę ogólnopolską, językową, grzecznościową, no: wielką.
Nie dziwię się, jeśli przestał odpowiadać na takie „pozdrowienie” w listach od studentów. Zwłaszcza – swoich studentów. W końcu ma na nich odpowiedni wpływ, to znaczy – stara się mieć, jak to wykładowca, wychowawca. Ma studentów nauczyć, a to jest jedna z metod – brak odpowiedzi czasem zmusza do myślenia. Czasem, albo często. Zwłaszcza, jeśli ma się odpowiedni punkt podparcia.
Bo taki student, jeśli chce pozostać studentem, a również absolwentem, komunikować się z wykładowcą, rzecz jasna, raczej musi. Bezpośrednim interesem jest zdobycie zaliczenia w indeksie, a w konsekwencji – odpowiedniego stopnia z egzaminu. Trudno sobie wyobrazić zdawanie egzaminu bez komunikowania się, a w szczególności – bez pierwszych słów powitania.
Tak więc już na wstępie, witając (!) studenta przy stoliku, i wysłuchując pierwszych słów odpowiedzi, Michał Rusinek mógłby, a nawet powinien, zdecydować, czy pierwszy etap został zaliczony pozytywnie. Bowiem to nie student „wita” egzaminatora, wręcz przeciwnie, wszak sala egzaminacyjna nie jest terenem studenta (tego lub innego lub jakiegokolwiek), lecz właśnie egzaminatora, wskutek czego to on ma prawo do użycia zwrotu „witam”; jeśli zaś student, w wyniku chwilowej lub trwałej niedyspozycji, nieokiełznania zdenerwowania lub innej przypadłości, dałby się zbałamucić i odpowiedział „witam” również, dalsze jego uczestnictwo w egzaminie nie tylko trzeba, lecz wręcz należy uznać za bezcelowe.
Tak więc rozstrzygnęliśmy kwestię podstawową. Pozostaje jeszcze aspekt praktyczny, to znaczy – sytuacja zwykłych ludzi, którzy nie dostali się na studia, na których kształci Michał Rusinek – zabrakło im kilku punktów, albo wielu punktów, albo w ogóle nie starali się dostać na te studia, albo na żadne inne. Słowem – jakiś dziwnym zbiegiem okoliczności napisali do Michała Rusinka, nieszczęśliwie rozpoczynając list od fatalnego zwrotu. Przy czym nie przyszło im do głowy wpisywać do google „Rusinek witam„, a dyskusja w Internecie ominęła ich szerokim łukiem, ponieważ ich pracodawca stosuje monitoring internetowej aktywności. Napisali, nieszczęśni, w kwestii na pewno ważnej, a nie otrzymują odpowiedzi. Weryfikują więc konfigurację kont pocztowych, sprawdzają nawet wtyczki sieciowe w gniazdkach swoich komputerów, albo anteny WiFI domowych routerów – czy nie zostały odkręcone przez bawiące się w niedzielę dzieci sąsiadów. Niestety, wszystko działa, a odpowiedzi brak.
Temat ten zdawał się już przeleżały
i nieaktualny. Lecz oto, w pewnej firmie z branży kulturalnej, została przyjęta do pracy młoda i ambitna osoba, która nie wstydzi się swoich ideałów. Zaangażowawszy się w korespondencję z klientami odkryła, że większości z nich brakuje podstawowych zasad. Piszą więc do instytucji kultury, a jednocześnie są niekulturalnymi, z czego wniosła, że lepiej trafić nie mogli. Odkrywszy w sobie powołanie, mając w Internecie wymarzony wręcz gotowiec (np. tutaj), jęła edukować niewyedukowanych. Byłoby to piękne, gdyby korespondenci nie stali się zbyt oporni, tym bardziej oporni, im gorliwiej postępowała edukacja. Ostatecznie, wzorem mistrza, przeczytawszy pierwszy wyraz listu, podejmowała szybką decyzję o dalszych jego losach; w efekcie cierpieć zaczął ogólny wizerunek instytucji – paradoksalnie, bo prestiż powinien wzrosnąć! Nie wzrastał.
Kierownictwo poświęciło temu problemowi jedno całe spotkanie. Nie tak łatwo przekwalifikować pracownika, zamienić stanowiska itp. Etatów w kulturze ciągle za mało, pracy dużo, klientów coraz więcej (oby), statystyki nie mogą spadać. Trudno także poświęcić ideał. Z pomocą przyszła technika. Założony przez informatyka filtr wychwytywał na początku listów niestosowny zwrot i kierował korespondencję do mniej wymagającej osoby z działu Public Relations. Rozwiązanie okazało się proste.