Obraz monitora komputera to jedyny, jaki widziałem od trzech godzin. Od kilku tygodni myślę nad konkursem fotograficznym, w końcu dziś był termin nadsyłania zdjęć. W zasadzie to termin dwóch konkursów. Ale to już nieważne, z przyjemnością nie powrócę do nich myślami.
Wracając z pracy musiałem otworzyć bramę, w ciemności, pod butami, chrzęściła na wpół stopiona miazga śniegu i błota. Teraz za oknem schodzi mgła, temperatura na pierwszym piętrze to zero stopni. Zadziwiające, jak właśnie tam, na zewnątrz, akcja przebiega tak spokojnie, ale nieuchronnie, według sobie tylko znanego programu. Chyba ten kontrast mnie zadziwia. My, ludzie, dążymy do tego, by przewidzieć, zaplanować, by nie być zaskoczonym. A taka na przykład pogoda ignoruje nasze wysiłki. Nie mówi nam, co chce zrobić, co będzie za kilka godzin czy jutro.
To świat obok nas, który ignorujemy, bo uważamy, że on nas ignoruje. Najchętniej byśmy go nagięli do naszych potrzeb.
Potrzeba, to słowo-wytrych, popularne dziś, prawie jak zaklęcie, które ma usprawiedliwiać prawie wszystko. Ale realizacja własnych potrzeb, jeśli tylko to się próbuje robić, staje się w końcu bardzo nudna.
O, jak się cieszę, że mogę, że udaje mi się pisać to, co akurat przychodzi mi do głowy. Po raz kolejny wyzwalam się od autocenzury, która, w końcowym efekcie, nie pozwala napisać niczego. Koniec z napuszeniem, z marnym staraniem pisania jakiegoś dzieła. Piszę, co mi myśl na palce przyniesie, koniec kropka. Mam gdzieś stylistów językowych, analityków, kapłanów i kapłanki poświadczające jak to się powinno pisać, a jak jest okropnie i fatalnie.