Dziwiłem się, a w zasadzie kiwałem z politowaniem głową, a nawet ze wzburzeniem, kiedy dwadzieścia lat temu czytałem np. takie zdanie: kiedy przyjdzie mi ochota do roboty, to siadam i czekam aż mi przejdzie.
Przyszło wreszcie, że zupełnie zgadzam się z tym zdaniem. I to wcale nie dlatego, że nie chce mi się pracować. Wprost przeciwnie. Zapamiętanie się w pracy wykańcza mnie bez reszty. I, paradoksalnie, mniej udaje mi się wtedy zrobić.
Wybacz Gosiu, która pracowałaś ze mną w pokoju przez miesiąc. Mam wrażenie, że irytowało Cię to, że zachowuję się, jakby mi na niczym nie zależało. Pytałaś mnie jak to możliwe, że piętrzy się stos spraw do zrobienia, a ja jestem taki „spokojny”. Odpowiadam – kiedy ilość spraw przekroczy pewną masę krytyczną, najlepszym wyjściem jest właśnie to – zwolnić działania. Najgorsze, co wtedy można robić, to szarpać się z rzeczami, których nie można zmienić.
Prawie już odszedłem od stylu, w którym, kiedy usłyszę o czymś do zrobienia, to rzucam się od razu do dzieła. Czasem rozwiązaniem problemu jest nie robienie niczego. Nie żartuję, przeczytałem to w pewnej książce o strategii w sytuacjach podbramkowych.
Jest jeszcze więcej stwierdzeń, które mnie dziwiły / bulwersowały dwadzieścia lat temu. Może pozostawię je na inny raz.