Witajcie. Jestem w domu z Beniaminem. Nie chodzi do przedszkola, w zeszłym tygodniu miał temperaturę przez 2 dni, raz wymiotował. Teraz kaszle z głębokim odgłosem z krtani. Miał bardzo powiększone migdałki, teraz są mniejsze. Ale ciągle woli oddychać ustami niż nosem, choć nie ma kataru. Nie ma temperatury, jeśli jest osłabiony, to bardzo niewiele, nie widać tego po nim. Biega po domu, bawi się. Otrzymałem zestaw lekarstw jaki mam mu zaaplikować rano.
- antybiotyk Taromentin
- inhalacja Pulmicortem
- syrop Levopront
- krople natłuszczające do nosa zrobione wg recepty
- hascosept na gardło
Na tej liście nie jeszcze ma ewentualnych witamin czy probiotyków przywracających np. równowagę bakteryjną w związku z zażywaniem antybiotyku.
Mój pytanie bierze się z wrażenia, że dzieciak, choć generalnie jest już teraz w niezłym stanie, jest szpikowany lekarstwami. Domyślam się, że chodzi o to, aby go jak najszybciej wyleczyć, ale podskórnie czuję, że tych lekarstw jest za dużo.
Moja intuicja mówi, że to organizm musi nauczyć się walczyć z chorobą. Nic nie zastąpi naszej naturalnej odporności, bo przecież nie chodzi o to, żeby ciągle utrzymywać się lekami przy zdrowiu. Tymczasem przy takiej ilości aplikowanych substancji jestem prawie pewien, że kiedy Beni wyzdrowieje i przestaniemy mu dawać te wszystkie prochy, to on znów zachoruje. Czyli jego leczenie prowadzi wprost do uzależnienia od lekrastw.
Spodziewam się, że matki nie muszą podzielać mojego punktu widzenia, dlatego prosiłbym, żeby ojcowie też coś tu napisali 😉