Krupnik

Kilka cienkich rurek, w kolorze ciemnej czerwieni, pomarańczu i przezroczyste, nadchodzących z różnych kierunków, zmierza w stronę nakrytego białą tkaniną łóżka na kółkach. Wchodzą pod materiał, który wybrzusza się w centrum. Nieco wyżej, porusza się głowa. Chce jedzenia. Dostanie zupę, krupnik, nawet dwie porcje. Nie będzie wybrzydzać, jak kilka dni temu. Na deser pochłonie słodki jogurt, choć bez cukru.

Będzie odliczać godziny wieczora, przytomnym wzrokiem śledząc wskazówki ściennego zegara, który wisi po drugiej stronie przejścia, w dyżurce pielęgniarskiej, na przeciwległej ścianie. Czyżby lekarstwa na migotanie komór powodowały aż takie wyostrzenie wzroku? Żartuje sobie teraz, nawet pokpiwa z gości. Stoją przy niej, uśmiechają się z lekki powstrzymaniem, bo czy to możliwe, że będzie jednak inaczej? Odejścia takiej matki znów byłoby żal.

Liczyłem na więcej

(aby poznać kontekst, przeczytaj krótki poprzedni wpis)

Dlaczego bywa tak, że kiedy liczy człowiek na porządną przygodę, kończy się ona, zanim się zacznie?

Torba spakowana, pidżama, kapcioszki, szczoteczka, maszynka do golenia, nawet sztućce i talerzyk, w pękatej, niewielkiej torbie. To wszystko wróciło do domu, razem ze mną.

Co za czasy! Że w trzy godziny da się załatwić konsultację lekarza specjalisty, i to za pieniądze z NFZ! I to w miejscu, gdzie pierwszy raz jestem, nikogo nie znam, żadnych zwyczajów nie znam, korytarzy nie znam.

Tradycja upada. W rejestracji bierze się numerki, nie ma równych i równiejszych. Dyskutować z rejestratorką nie ma po co, tak szybko przeglądnęła dokumenty, które w dłoni mej uwidziała, i dwie minuty nie minęły, jak wyekspediowała nas dalej, piętro wyżej. Opowieści przygotowane miałem, szczegóły dramatyczne, nazwiska, kontakty, adresy, ale na nic się zdały, ucięte jednym tej kobiety zdaniem.

Lekarz – tutaj tchnęło wspomnieniami, jakie mam z przeszłości – spóźnił się godzinę wedle grafiku wiszącego na drzwiach. (Ale jakich drzwiach, przesuwających się samoczynnie i bezszelestnie, otwieranych elektronicznym kodem!) Cóż jednak, że się spóźnił, jak w ciągu trzydziestu minut nadrobił zaległość. Rozdzielił gremium na dwie grupy i przyjmował prawie po dwóch naraz. Przy tym rzeczowy, cierpliwy i tłumaczący do znudzenia. Tak więc mimo starań naszych, by na oddział szpitalny się dostać, zdołał ów felczer zagadać nas i zbałamucić tak, że ochotę straciliśmy do ponownych pytań i nalegań. I to wszystko bez wrzasku i bez obrazy. Odesłał mnie do domu.

Zanim więc słońce najwyżej stanęło, już byliśmy załatwieni, na trotuarze przed wielkim budynkiem, zaskoczeni i bezczynni. Tylko przy wyjeździe z parkingu przyszło trochę się zżymać, cyfrę za postój usłyszawszy, ale że kasjerka odmalowana i miła, a i to jedyny koszt dziś w szpitalu owym, tak i humoru na koniec nie straciliśmy.

Drogowskazy bólu

Na przestrzeni mieszkania przykleja plakietki z literkami

b

nb

tb

bb

pnb

Przy łóżku powiesił pnb, bo podczas wstawania rzeczywiście, prawie nie boli. Ale tylko kiedy wstaje. Leżąc na boku spuszcza stopy i podpiera się lewą ręką. Dźwiga tułów do pionu. Siedzi tak przez chwilę i sprawdza, czy b czy nb. Różnie to bywa. Za to gdy się prostuje i prawie już staje tak, jak ludzie chodzą, wtedy zawsze b. Nawet bb. Ma do wyboru usiąść z powrotem albo zrobić krok naprzód. Byle coś zmienić, byle nie stać w miejscu. Aha, często też przenosi się na krzesło. Opiera plecy na oparciu, albo łokcie na kolanach, wierci się, kręci, dyszy, bez chwili spokoju, szukając pozycji, w której mb. Generalnie, zanim wstanie, bierze tabletki. Tak z godzinę, półtorej przed wstawaniem. Bez tabletek bndw.

Rano, po nocy, z każdym krokiem, bb. B droga to toalety. Bb w toalecie, tb jeśli na stojąco. Z czasem bcb. B w kuchni nad zlewem oraz przy stole. Chyba, że uda się zasiedzieć, to przez pierwsze dwadzieścia minut nawet nb. Przy szafie z ubraniami – b, po prostu b. To szczęście, gdu udaje się ubrać skarpetki, nawet gdy bb. Koszulkę łatwiej niż t-shirt. B przy półce z lekami, z herbatą, szufladzie gdzie widelce i noże. Tb przy oknie, gdy wygląda na zewnątrz, na ulicę. Zdarza się, że nb przy biurku z komputerem. To dziwne i ciekawe, znaleźć taką pozycję, że pnb, a wtedy można i zrobić coś pożytecznego.

Fatalnie, gdy bndw, a tu akurat przyszedł ktoś – odwiedzić, pogadać – i się przygląda. Jak mu powiedzieć – idź stąd! Głupio jakoś, chyba, że bo, to wtedy już wszystko jedno.

Wczoraj tatuś krzyczał zb i teraz synek boi się chodzić wieczorem po mieszkaniu. „Zapalaj światło we wszystkich pokojach” mówią mu, i synek idzie, dzielny. Będą z niego ludzie.

Szczęście jest zawsze, gdy pnb. Gdy nb, tego nie da się opisać. Wie, co to jest szczęście. W nocy, o trzeciej, otwiera oczy, a na brzegu łóżka karteczka, ktoś przykleił: nb.

 

Legenda: b – boli, nb – nie boli, tb – trochę boli, bb – bardzo boli, pnb – prawie nie boli, bndw – boli nie do wytrzymania, bcb – boli coraz bardziej, bo – boli obłędnie, zb – z bólu

Gram z Bólem w szachy

Ból fot. Piotr Kubic

Myślę długo, zanim wykonam ruch. Potem naciskam przełącznik zegara. Który tkwi przy szachownicy (łóżku). Wskazówki obiegły tarcze… Do dziś obiegły tarczę siedem razy. Siedem razy dwadzieścia cztery.

Od tygodnia gram z Bólem w szachy. Taka rozrywka intelektualna. Szachuje mnie, gdy jestem bezbronny. Najczęściej w drodze do ubikacji. Ale wytrawny gracz nie odbiera nadziei od razu.

O trzeciej nad ranem budzi mnie tępy ucisk w pęcherzu, więc zaczynam kalkulować kilka ruchów do przodu. Spuścić nogi z łóżka i zacząć wstawać. Prostując się, gdzieś w połowie drogi, poczuć „szach!”. Goniec skoczy mi na plecy, między łopatki, trochę z prawej strony. Zacznę szukać uniku, będę miał kilka sekund, zanim przebije mnie na wylot, do mostka. Kilka sekund zanim stracę oddech, potem jeszcze sekundy, by złapać się krzesła, biurka, szafki, czegoś, lekko wyprostować, poszukać ulgi. Ulgi! Szukać teraz! Jeszcze sekunda!

A może na razie nie wstawać? Sięgnąć po pastylkę, zapić i poczekać. Pęcherz rozciągnie się jeszcze, przez pół godziny nie pęknie.

Ale to nie frajda, brać pastylkę żeby byle iść do ubikacji. Frajda – powalczyć, choć trochę. Może się skręcić, trochę w lewo, trochę w prawo, może na czworakach? I na muszlę dotrzeć, choćby z Bólem na plecach, ale czysto, fair, bez dopingu. To byłoby całkiem całkiem, właśnie bez dopingu, i bez telefonu do przyjaciela. A po powrocie nacisnąć zegar i spać do rana. Czekać na Jego ruch.



Kurier, który odmieni życie

Jutro przyjedzie kurier. Kurier będzie szukał mojej dziewczyny, ponieważ do wysyłki podałem adres miejsca, w którym ona pracuje. Oraz podałem jej telefon. Dziś na telefon mojej dziewczyny przyszedł sms z wiadomością, że jutro przyjedzie kurier.

Kiedy przyjdę po pracy do domu, będzie czekać na mnie paczka. Otworzymy ją wspólnie. Bo to może być przełomowy moment w życiu członka rodziny, czyli mnie. Czyli diabetyka, potocznie nazywanego cukrzykiem. Znaczy – że mam cukrzycę. I to nie „na tabletkach”, jak się potocznie mówi, tylko „na insulinie”. Dlatego należę do elity cukrzyków.

Wszyscy cukrzycy „na tabletkach” z niepokojem myślą o tym, że kiedy będą „na insulinie”. Ale to wcale nie jest takie pewne. Lecz wystarczy tylko taka możliwość, a już ci „na tabletkach” drżą na samą myśl, że musieliby sami sobie robić zastrzyki. Tak się mówi, robić zastrzyki, ale to w zasadzie jak namalowanie kropki, długopisem, na ramieniu. Albo na udzie. Albo na brzuchu, koło pępka. Kiedyś to były naprawdę zastrzyki, prawdziwymi strzykawkami i igłami, i wcale nie jednorazowymi. Teraz to bardziej taka zabawa. Ale mimo to, „ci na tabletkach” bledną na samą myśl o niej. Niech bledną.

Robienie zastrzyków nie jest największą atrakcją cukrzyka „na insulinie”. Śmieszniejszą zabawą jest gra w kotka i myszkę. Kotkiem jest cukrzyk (w cukrzycowym slangu mówi się: słodki), a myszką – poziom glikemii. Potocznie mówiąc – ile cukrzyk ma cukru we krwi. Tego się może dowiedzieć kłując się w palec, roniąc czerwoną kropelkę (około 1 mikrolitra, w zależności od glukometru), i nakładając ją na pasek testowy. Wtedy, na ekranie glukometru wyświetla się liczba, która decyduje o dalszym życiu. Poniżej 50 mg/dl to zagrożenie utratą przytomności. Powyżej 160 – szybkie niszczenie organizmu.

Najciekawsza jest ta dolna granica. Bo glikemia waha się w ciągu dnia, zależnie od wysiłku, spożytego pokarmu, stanu organizmu (np. infekcji). Cukrzyk nigdy nie wie, jak blisko jest tej dolnej granicy. No chyba, że w oczach pojawiają mu się mroczki, ale wtedy jest już trochę za późno. Najlepiej, gdyby mierzyć cukier tak co 15 minut. Wyciągnąć pasek testowy z pudełeczka, glukometr i nakłuwacz, i jazda – pstryk, kropla, odczyt. Jeden pasek kosztuje 1 zł. bez refundacji. Ale kogo stać na paski bez refundacji? Refundację wypisuje lekarz, ale wtedy dostaje się tyle pasków, że wystarcza na mierzenie 4 razy dziennie. Czyli co 6 godzin.

Jeszcze ciekawiej jest w nocy. Cukrzyk kładąc się do łóżka, mierzy cukier. A potem śpi. Kiedy śpi, to nie zauważy, kiedy pojawią się mroczki. Niejeden cukrzyk budził się zlany potem, i drżącymi rękoma szukał glukozy w kostkach, którą sobie przygotował wieczorem. Jak nie przygotował, to marny los. Albo i nie budził się, tylko we śnie dostawał drgawek, zupełnie podobnych ja te pod elektrowstrząsami.

Mam nadzieję, że jutro moje życie się odmieni. Otworzę paczkę, a w niej będą dwa urządzenia. Jedno, z małą igłą, wczepię sobie w ramię. Będzie ze mną przez dwa tygodnie, będzie mierzyć poziom cukru, a ja będą mógł go odczytać w każdej chwili drugim urządzeniem. Gdy obudzę się rano, odczytam informacje o tym, jaki zmieniała się glikemia w nocy. Albo moja dziewczyna będzie mogła to robić na bieżąco, kiedy będzie się bać, że ze mną dzieje się coś niedobrego. Poznam wreszcie, skąd biorą się zwyżki glikemii nad ranem, co dzieje się między posiłkami, jak organizm reaguje na nagły wysiłek (np. bieg sto metrów do autobusu), jak rośnie cukier po pizzy a jak po frytkach. No i ciekawe, czy po koniaku rzeczywiście spada…

Leczenie męża

Jestem chory jak dawno nie byłem. Ból zmniejsza się, kiedy zabiorę się za jakąś pracę, wtedy w pół minuty jest dobrze. Gorzej z momentami, w których nie robię nic, wtedy mam wrażenie, że świat wali się na mnie, przygniata, lub przeciwnie, że stoi jak Wiesiek, po drugiej stronie ulicy, jakby w bezpiecznej odległości, patrząc beznamiętnie i pozostawiając na pastwę mojego własnego ciała. Jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że mam przedramiona, ramiona, uda, łydki, kostki, że w głowie mieszczą się na przykład zatoki. Dziś odbieram karę za tę ignorancję, zwykły biceps mówi mi – ja też jestem ważny, zapomniałeś o mnie, znosiłem to długo, ale teraz mam tego dość, jaka szkoda, że nie mogę oderwać się od ciebie i zacząć żyć własnym życiem.

Przyznaję mu rację, kajam się, przyjmuję konsekwencje, wyznaję mój egocentryzm, pokutuję. To moje ciało i jak ono ode mnie, tak i ja nie mogę się od niego uwolnić, więc jesteśmy skazani na bycie razem i wspólne zejście do grobu. Nie, jeszcze nie teraz, nie sądzę, ale kiedyś fakt ten nastąpi, pewnie poprzedzony pomniejszymi faktami powolnego schodzenia. Jak u Teresy, mieszkanki domu spokojnej starości, która zapadła na zapalenie płuc i przez dwa tygodnie, w malignie, nieprzytomna, chwiała się na granicy dwóch światów; a z tego co wtedy słyszała i widziała, mogłaby napisać powieść. Choć wcześniej była zupełnie samodzielna, potem nie mogła podnosić rąk, nie mówiąc o chodzeniu. Ciekawe, zapalenie dotyczyło płuc, a sparaliżowało nogi. Po miesiącach ćwiczeń wreszcie chodzi, trzymając się ścian lub chodzika.

To drobna historia, nie warta wspominania i nie wspomniałbym jej, gdyby nie moja również drobna infekcja, w której ja też trzymam się ścian i wyprawiam się, zgarbiony, do ubikacji, jakby była po drugiej stronie mojego miasteczka. To tylko grypa, tak się mówi i dobrze, bo to dość uniwersalne  słowo, i gdyby się pomylić w diagnozie, to pomyłka i tak niewiele zmienia.

Zresztą nieustające poczucie schodzenia do grobu ma we krwi moja rodzina, od strony ojca. Niezliczoną ilość razy jego bracia przyznawali, że umierają, choć faktycznie byli w stanie przeżyć swoich rówieśników. Może więc znów egocentryzm? Psychologowie mówią: chęć zwrócenia na siebie uwagi. Ale możliwe, że to powierzchowna analiza, dlaczego bowiem nie wierzyć komuś na słowo, że czuje się, jakby umierał? Podobno całe życie od urodzenia to powolne umieranie, możliwe więc, że moi wujkowie na sobie doświadczali tej ogólnoludzkiej zasady, a mieli tyle odwagi, może szczerości albo prostoduszności, by zbyt często się do owych wrażeń przyznawać?

 

———

 

Cieszę się, że mój mąż jest chory. Ups, to zabrzmiało strasznie. Ale kiedy jest chory, to przynajmniej jest w domu. Dziś siedział z nami przy śniadaniu, chociaż nie musiał. Kiedy jest chory, to czasem coś w domu zrobi, ale to zależy od tego, jak bardzo jest chory. Tym razem nie można na niego liczyć, widzę to. W dodatku kiedy jest chory, jest też obciążeniem. Ta jego zbolała twarz, martwię się, to oczywiste. A on nawet nie chce się leczyć. Powtarzam, że w leczeniu najważniejsza jest konsekwencja, ale do niego to nie dociera. Niech więc robi co chce, ja mam wystarczająco dużo spraw na głowie. Wczoraj na przykład rozliczałam PITy, drukarka się zacięła a potem w ogóle komputer stanął. Mąż przyszedł właśnie po pracy i zerknął, okazało się, że próbowałam drukować na faksie zamiast na drukarce. No to się do czegoś przydał.

Rano – wyprawianie dzieci, więc nawet nie ma czasu, żeby specjalnie porozmawiać. Przyniosłam mu do łóżka zestaw na infekcję zatok, sam chciał. To znaczy, że musiało go wziąć na poważnie, dopiekło mu, mówiąc krótko. A potem wstał i sam się sobą zajął. Dobrze, bo mnie jeszcze jedno dziecko nie jest potrzebne. Zostawiłam go przy stole w kuchni, za oknem właśnie zaczęło padać, więc pojadę z dziećmi samochodem. I tak wiem, że kiedy wyjdę, weźmie komputer i zacznie coś tam robić, zamiast się położyć. I tyle to jego leczenie jest warte…

Walczymy ze słodyczami

Myślę o tym, że zbliżają się Święta. Mikołajki tuż za nami. Myślę o kilogramach słodyczy, które moje dzieci dostają w paczkach, prezentach.

W grudniu nasz rodzinny program ograniczania cukru załamuje się. Ciągle wielu ludzi uważa, że aby zrobić przyjemność dzieciom, trzeba kupić im coś słodkiego. Tworzy się lawina, powódź słodyczy. Moje dzieci, z różnych źródeł, dostają ich całe siatki. Tymczasem to nie te czasy (jak np. 30 lat temu), kiedy czekolada w domu była wydarzeniem. Teraz toniemy w słodyczach, są nam one proponowane na każdym kroku, przy każdej okazji.

Zdrowy człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak ogromny wylew insuliny do krwi powodują nie tylko batoniki i czekoladki, ale wody smakowe czy zwykłe słone paluszki, bo są zaprawiane cukrem. Ja, diabetyk, widzę to na glukometrze, widzę, jak słodycze destabilizują organizm nawet na kilka dni. Wy, zdrowi, o tym nie wiecie, bo Wasz organizm automatycznie radzi sobie z tym, co mu serwujecie – dopóki jest sprawny.

Pomóżmy sobie w walce z uzależnieniem. Zamiast słodyczy – zabawa edukacyjna, książka, wycieczka w ciekawe miejsce, trochę ruchu na świeżym powietrzu, w promieniach słońca. 

Katar, śnieg i rower

Zegar w pokoju u dzieci i zegar w kuchni tykają na przemian. Z lekkim utykaniem po stronie kuchni. Dzień minął pod znakiem lekkiego bólu, który daje się wyczuć jak pieczenie czegoś, co jest pod skórą, w łydkach, udach i ramionach. Mięśni? Podobno Polacy przegrali z Katarem w piłce ręcznej i ja ich rozumiem, z katarem trudno mi wygrać, przynajmniej na razie.

Poszukuję wewnętrznej drogi, linii, która, gdybym mógł ją chwycić, doprowadziłaby mnie szybko do zdrowia. Podobno zdrowie to stan umysłu, a reszta ciała to tylko konsekwencja, po prostu się podporządkuje. Ten stan jakoś umknął, straciłem jego dotyk, skręciłem gdzieś nieopatrznie, a może to on skręcił, a ja tego nie zauważyłem.

W nocy spadł śnieg mimo, że poprzedni nie stopniał całkiem. Nałożyły się dwie warstwy. To banalne, ale rzadkie ostatnio. Beniamin zapytał mnie, czy mógłby pojeździć rowerem. „Oczywiście” powiedziałem przypominając sobie, że moi rodzice, gdy byłem mały, nie pozwalali na coś takiego. Nie tylko nie pozwalali, taki pomysł nie mieścił się nikomu w głowie. Dziś Beni jeździł, ślizgał się i przewracał na śniegu, potem wstawał i śmiał się głośno. Z Sarą robili orzełki na śniegu, kładąc się na plecach i ruszając nogami i rękami.

Na końcu ogrodu tata wykopał dół na kompost, gdzie trafiły też obtłuczone jabłka. Teraz śnieg wokół upstrzony był ptasimi tropami, które rozgałęziając się i wijąc rozchodziły się we wszystkie strony. Muśnięcia skrzydeł pozostawiły promieniście ułożone, delikatne odciski.

Co się wali

Przystanek autobusowy, dewastacja, fot. Piotr Kubic

Czasem wydaje ci się, że świat wali się na głowę. A to nie prawda, co najwyżej wali się sama głowa. Wystarczy wziąć tabletkę na nadciśnienie, krople uspokajające, pigułkę na nadkwaśność, doprowadzić cukier do mniej więcej normy lub przez piętnaście minut zmusić się do nicnierobienia i oniczymniemyślenia. I wraca do normy!

Przystanek autobusowy, fot. Piotr Kubic

Problemy z kośćmi pomagają na przeziębienie

Pamiętam, na sali pooperacyjnej było zimno. Nie od razu zdałem sobie z tego sprawę, nawet nie od razu po tym, jak doszedłem do świadomości. Zresztą ciekawe, co się zauważa najpierw, i szkoda, że nie pamięta się tego, co się zauważyło najpierw, po obudzeniu. A kiedy jest ten moment, w którym pacjent już się obudził? Można zaryzykować stwierdzenie, że budzimy się przez całe życie, a również przez całe życie jesteśmy pacjentami, od urodzenia, gdy skalpelem tną nam pępowinę. Sen i jawa przeplatają się, i wkrótce i tak nie wiadomo, co było snem a co jawą, choć niektórym się zdaje, że dokładnie wiedzą.

Kiedy dotarło do mnie, że jest zimno, nie od razu się zmartwiłem. Miałem na głowie, a w zasadzie – w głowie – inne problemy, ale też matka nadzieja mówiła mi, że zimno jest przejściowe, bo pewnie ktoś właśnie przewietrzył, albo otworzył drzwi na korytarz. Z czasem okazało się, że na sali pooperacyjnej właśnie tak, jak teraz, jest, zdaje się, zawsze. Czyli – zimno.

To, że czuje się zimno, nie musi oznaczać, że rozumie się tego konsekwencje. Można czuć to, co tu i teraz, i niektórzy mówią, że jest to najszczęśliwszy sposób odczuwania. Niemniej jednak ludzka wyobraźnia, połączona z pamięcią, oferuje kilka wariantów bliższej i dalszej przyszłości, a który z nich wybierze świadomość, zależy chyba od chwilowego natchnienia emocjami. W każdym razie, mój stan nie pozwalał na samodzielne poprawienie sobie kołdry, cienkiej zresztą, ani na naciągnięcie koca, którego i tak nie było. Pamięć zaś podpowiadała, że skończy się to przeziębieniem, tak, jak za każdym razem, jak kończyło się to zawsze – od dzieciństwa.

A jednak nie. Mijały dni, ja ruszałem coraz śmielej różnymi częściami ciała, wracała chęć patrzenia na pokarmy, tylko ból głowy i wołania na pielęgniarkę pozostawały te same. Wtedy zacząłem tworzyć teorię, że na katar i ból gardła pomaga dziura i krwiak mózgu. Diagnoza ta nie miała większego praktycznego znaczenia, ale skoro dziura i krwiak już się zdarzyły, mogłem cieszyć się przynajmniej zdrowiem nosa, gardła, oskrzeli i płuc. Gdybym miał wybierać… ale nie mogłem.

I teraz…. Teoria przypomniała mi się ponad miesiąc temu, kiedy powrócił, powracający z regularnością, wściekły ból pleców. Ponad miesiąc minął już zmagań z kręgosłupem, i znów nie od razu zauważyłem, że mimo, że wokół kaszlną, prychają, słaniają się na nogach z chusteczkami przy twarzy, moje drogi oddechowe są czyste. Teoria jednak się sprawdza! Co więcej, pomaga nie tylko dziura i krwiak mózgu, ale również przestawienie kręgów i wypadanie jądra miażdżystego kręgosłupa! Zapisałem te obserwacje. Może się okazać, że z biegiem lat zgromadzę niezłą listę urazów, które usuwają problemy górnych dróg oddechowych.

I najnowsze potwierdzenie teorii o tym, że większy problem leczy mniejszy. Przedwczoraj wracając z basenu, nie przeczuwałem jeszcze, co mnie czeka. Dopiero budząc się rano stwierdziłem z radością, że nerw kulszowy przycichł wyraźnie, i poranna droga do WC wreszcie zaczęła przypominać wędrówkę człowieka wyprostowanego (homo erectus). Możecie wyobrazić sobie moją radość! Przełknąłem ślinę i szczękę wykrzywił piekący niczym rozpalona obręcz, ból gardła. Teraz już jestem pewien, że kręgosłup wraca do zdrowia.