Wczoraj byłem na weselu. Muszę wspomnieć, że dwadzieścia cztery lata temu byłem na weselu rodziców Pani Młodej, w tej samej wsi i tej samej remizie. Wieś stała się już dzielnicą miasta, remiza wraz z salą bankietową, wyposażeniem kuchni jak i samochodami pożarniczymi zdaje się spełniać wymogi UE.
Przy składaniu życzeń Młodej Parze goście ustawiali się do zdjęć. Fotografując ich, a w zasadzie obserwując, jak podchodzą, a później odchodzą – już nieoficjalnym krokiem – zobaczyłem prawdę. Ci, którzy niegdyś chodzili sprężyście, dziś kuśtykają. Ich twarze do tej chwili przywoływała moja pamięć, a teraz – pokazał mi je mój wzrok. Dopiero w chwilach takich jak ta, jak przypadkowe mgnienie oka, jak podglądnięcie kogoś przez dziurkę od klucza…
Już nie chodzi o nostalgię i związane z nią przerażenie. Chodzi o pytanie – po co to wszystko…?
Na trzystopniowych paterach mieściły się kruche ciasteczka – najwyższym piętrze, potem różne rodzaje ciasta, na środkowym, na najniższym – owoce: banany, nieskazitelne winogrona białe i czerwone, mandarynki, gruszki o wielkości nadludzkiej… Do obiadu kilka rodzajów mięs… Zresztą po co wyliczać. Pytanie pozostaje to samo…