Wielki mój dzień aż do czasów podjęcia przeze mnie studiów wraz z nauką w średniej szkole muzycznej. Wtedy to się skończyło, podobnie jak nieskazitelne piątkowe wieczory – gdy zaczynało się weekendowe lenistwo. Bo właśnie w piątek wieczorem i w sobotę można było znaleźć czas na sali prób, sam na sam z instrumentem (organy). Nikt nie przeszkadzał, nie zaglądał. Godzina ćwiczeń pedałowych i łączenia z manuałem. A w sobotę po południu to już się nie chciało jechać do domu.
No, ale wróćmy do rzeczywistości. Dziś sobota, pochmurna, ale spokojna, stojąca, bo drzewo się nie ruszy, ptak nie przeleci. Rzut oka na dwie strony świata z dwóch przeciwległych okien domu. Podwórko podeschło trochę, błota mniej. Stodoła/dwa garaże – z dziurawym dachem Cmentarz – stoi jak stał. Z drugiej strony – ulica, co pół minuty przejedzie samochód. Wysoka, płaska warstwa chmur nad tym wszystkim. Leniwa, stojąca sobota. Gdy byłem w liceum to w takie dni robiliśmy z kolegami zjazdy komputerowe, każdy przynosił swój i graliśmy wszyscy w jednym pokoju.
Dziś sobota, więc dziś nadganiamy zaległości z tygodnia – sprzątanie, drobne naprawy, odwiedziny kogoś, kogo trzeba, rozmowy przez telefon, decyzje, pieczenie ciasta, pranie, prasowanie… Pozostaje czasem zerknąć za okno, a tam – o, trochę się przejaśnia…!