Wiele wrażeń, niewiele sił, by je opisać. Może to jedno – "pepă". Wieczorem, koło 19:00 wyruszyliśmy – Beniamin i ja – na rowerze na podbój placu zabaw. Jedziemy wąską wyasfaltowaną uliczką, później skrajem cmentarza. Potem przez rozświerszczone pole wysokich traw, których nikt nie kosi. Wzdłuż betonowego muru docieramy do stojącej na skraju osiedla ciepłowni. Tam stoi pepă. Dla wyjaśnienia – "ă" to rumuńska samogłoska, której dźwięk znajduje się pomiędzy polskimi "a" i "e".
"K O M I N" – mówię, "komin"!
"Pepă" – odpowiada Beniamin, z nabożną twarzą i wyciągniętym w górę palcem wskazującym. Pepă góruje nad osiedlem, wbija się w niebo. Chłopiec powraca do niej co chwila, jakby do totemu, bóstwa jakiegoś, spełniającego pieczę nad tym ludzkim zbiorowiskiem. Trochę zastanawiające, że "pepă" jest podobne do angielskiego "pipe". I tu niewielka pomyłka, co do tej prostackiej rury z lat 80-tych. "Pepă" brzmi jednak bardziej mistycznie, dlatego podziwiam chłopaka, że w prostym i krótkim słowie potrafił połączyć tak odległe skojarzenia 😉