Przeziębienie przeszło w stadium antybiotyku oraz L4. W sobotę wywalczyłem wypisanie antybiotyku w ambulatorium. Zrozpaczona pani doktor, będąc dopiero w połowie 24-godzinnego dyżuru, przyjęła mnie jako 98 pacjenta. Rozpacz zmieniła się w atak, ponieważ śmiałem przyjść mając tylko 37 stopni i gardło całkiem w niezłym stanie. Walczyłem z jej gorzką ironią przekonując, że po 2 tygodniach Bioparoxu gardło umarlaka będzie w super stanie, że przerobienie Nurofenu i Aspiryny skończyło się tym, że boli mnie wszystko od stóp do głowy, glikemia wariuje, ledwo powłóczę nogami i nie jestem w stanie ani myśleć ani ruszać się. Dlaczego "nie chciało mi się" iść do przychodni? Wobec takiej argumentacji trudno się bronić. Jestem winny, nic mnie nie jest w stanie wytłumaczyć. Cokolwiek powiem będzie potraktowane z ironią. Życie to dżungla, trzeba wyrwać co się da i uciekać. Dostałem więc końską dawkę antybiotyku, przewegetowałem jakoś cały poniedziałek w pracy i wreszcie… Wreszcie mogę wziąć zwolnienie…