… u nas nieobecny. Dzień jak co dzień, a raczej jak w sobotę. Dziś spaliśmy dłużej. Powoli ze śniadaniem. Potem zdecydowaliśmy ostatecznie wyprowadzić z domu nasz komputer stacjonarny – zajmował już niepotrzebnie miejsce. Kopiowanie danych, porządkowanie dysku – sześć godzin: oddajemy go kuzynce-sąsiadce. O siedemnastej – Sara 37,8 stopni, więc jeszcze do lekarza. A tam – same dzieci, oraz jedna kobieta – po receptę na niezbędne leki. Kobieta około czterdzieści pięć lat, o delikatnych gestach, ruchach dłoni, skądś znanych. Zaniepokojona. Rozmowna. O sobie. Samotna?
Wczoraj na wyprzedaży kupiłem sztruksową czapkę z daszkiem. Te bez naszywek zawsze są droższe. Zmylił mnie szef, myślałem, że litery nie przeszyte na wylot. A jednak. Okazało się, gdy zacząłem odpruwać. Od wczoraj – ulubione zajęcie – to prucie. Pruję, pruję, i o niczym nie myślę – co za ulga. Od nożyczek palec do dziś zdrętwiały, a ja marzę o chwili spokoju, żeby popruć znowu. Błoga bezmyślność dzięki tej głupiej czapce za 12 zł 50 gr.
Nie będzie żadnej imprezy, nigdzie nie idziemy. Tylko rodzinna kolacja. To tak niezwykłe – mieć zwykły dzień – że właśnie to jest nasz Sylwester.