Obudziłem się pewnego popołudnia, po letniej drzemce w ogrodzie, a na moich piersiach tkwił kamień. Ciekawe… Nagrzany gorącym słońcem dawał przyjemne choć niecodzienne ciepło, bo przecież nie co dzień znajduje się kamień na piersi! Nie był wcale ciężki, położyłem na nim rękę – miał ciekawą fakturę, układał się w dłoni. Dziwna, niespodziewana przyjemność! Przekonany, że nawet dziwne rzeczy mogą mieć swoje usprawiedliwienie i miejsce w przyrodzie, nie zrzucałem go z siebie. Nadzwyczajnie było go gładzić po chropowatościach, przypominał chwile znad morza, albo odpoczynek na górskiej ścieżce. Leżeliśmy sobie on i ja, patrzyłem w obłoki, on kołysał się wraz z moim oddechem, miałem wrażenie, że mruczy z zadowolenia.
Nadeszła jesień. Kamień ostygł. Nagle okazał się zwykłym kawałkiem skały – tak niespodziewanie i szybko, że nie mogłem się temu nadziwić. Szukałem tych linii, które wiodły moje palce, tych gładkich wklęsłości… Pomyślałem – sam go ogrzeję, otulałem kurtką, obejmowałem dłońmi. Czułem, że pozostaje drętwy. "Czego ci trzeba" – pytałem go. On milczał. W końcu wstałem, ale on ciągle trzymał się mnie. "Dlaczego chcesz być ze mną? Twoim miejscem jest ziemia, tam okryje cię śnieg, a wiosną wróci do ciebie słońce." Kamień milczał uparcie. Nie chciał ani ciepła, ani rozmowy, trzymał się tylko kurczowo, nachalnie, zupełnie niezrozumiale. Coraz trudniej było mi złapać oddech.
Odciąłem go dzisiaj zardzewiałą piłą do szczepienia drzewek. Znalazłem ją w kącie komórki, nie była używana od czasów kiedy żył dziadek. Pozostały rdzawe plamy, które zatarłem rękawem.