Wygnany od rodziny z powodu przeziębienia, przeglądałem kanały telewizji. Planete, nawet TVN Turbo zaczął emitować dokumenty wcale nie o samochodach. Zniknął Discovery, ale w jego miejscu pojawiły się inne, dość podobne. Nie mogę na razie zrozumieć programów w rodzaju "potyczki konstruktorów", wydaje mi się bezsensowne niszczenie jeżdżących aut, przecinanie ich na pół, wysadzanie poduszek powietrznych i tak dalej po to, żeby zbudować jakieś dziwadło.
Lecz trafiłem w końcu na Mezzo i… nie oderwałem już wzroku. Balet. Na ile mogę ocenić – fantastycznie i perfekcyjnie zrealizowany. Zbliżenia pokazywały mimikę twarzy, a wszystko bezbłędne (na ile mogę ocenić) – gest, ruch. Pomyślałem o porównaniu – co łatwiej – zdobyć Everest czy tak zatańczyć. Porównanie niepoważne oczywiście, ale nasunęło mi się ponieważ czytałem "Przesunąć horyzont" Martyny Wojciechowskiej. Z drugiej strony – uczestniczyłem w próbach do niewielkiego przedstawienia, gdzie od czasu do czasu występowały tylko elementy tańca. W pamięci pozostał mi obraz ogromnego wysiłku tancerzy, który kontrastował z monotonią powtarzania w nieskończoność tych samych ruchów, kroków. Przez 6-7 godzin dziennie, z drobnymi przerwami.
W tym porównaniu zdobycie Everestu wydało mi się prymitywną sztuką. Może dlatego, że sama książka Martyny emanuje powierzchownością, jakby doświadczane emocje nie pozostawiały prawie żadnych refleksji, oprócz tych sloganowych. Po Martynie spodziewałem się trochę głębszych przemyśleń i subtelniejszego stylu w opisie swoich zmagań. Formę książki ratuje nieco zabieg przeplatania czasów i wątków, ale ze wstępu dowiaduję się, że samą redakcją i opracowaniem materiałów nie zajmowała się Martyna.
Mając przed sobą takie porównanie dwóch zmagań, dwóch ogromnych wysiłków fizycznych i samozaparcia – balet wydał mi się czymś iście niebiańskim, choć tworzony w godzinach, dniach, miesiącach i latach w zamkniętych ścianach sal do ćwiczeń.