Najtrudniej jest mi pogodzić się z drobnymi, codziennymi czynnościami. Ile ich trzeba wykonać, żeby wyjść z domu! Rytuał mycia, jedzenia, cukrzyka, nawet zwykłe wiązanie butów… Pominięcie choć jednej z nich grozi blokadą dnia. Zdarza się, że wezmę wszystko oprócz klucza od garażu. Obładowany jak wielbłąd zbliżam się do drzwi i wtedy – stop, reverse.
Zwykły dzień roboczy to stanowczo za mało, żeby zrobić coś. Zanim rozwinie się skrzydła, wpadają w ręce drobne sprawy, które, jeśli się je poskłada razem, zajmują kilka godzin. O dramat przyprawiają często "zwykłe, drobne prośby", zgłaszane przez telefon, gdy ich zleceniodawca jest przekonany, że zajmą mi one najwyżej pięć minut. A jeśli okaże się, że komputer się zatnie, ktoś akurat wyszedł "na chwilę", ktoś nie odbiera telefonu, wtedy rzeczy tak proste jak skopiowanie płyty, uzgodnienie terminu, stają się przedsięwzięciem dnia. A gdzie coś naprawdę sensownego?
Marzę, że gdy wieczorami położymy spać dzieci, posunę do przodu różne projekty. Wydają się proste, ale wymagają pracy koncepcyjnej, a ona żąda bezwarunkowego skupienia. Dlatego większość rozwiązań przychodzi mi do głowy podczas najprostszych zajęć.
Powinienem intensywnie pracować dwa, trzy lub cztery dni nad jednym problemem, a później odrywać się zupełnie na dwa-trzy dni.